Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.

ry nie rozrywa piersi ludzkiéj konwulsyami rozpaczy, nie rozpływa się w łzach i skargach, tylko osiada w duszy jak dno dyamentowe, mające służyć piedestałem wielkich myśli i energicznych czynów.
I płynęły w Topolinie dni spokojne, poważne, uroczyste niemal. Prace rolnicze nie ustawały w nim ani na chwilę, cichy i porządny dworek pogodnie wyglądał nawet z pośród mgły domowéj. Bolesław nie ustawał pracować, uważano tylko, że mówił, o ile mógł, jak najmniéj; dźwięk jego głosu stał się niższym o jednę nutę i między brwiami zaczynała rysować się zmarszczka, któréj wprzódy nie było. W mgliste i chłodne wieczory siadywali obaj z Andrzejem przy kominkowym ogniu i rozmawiali z sobą półgłosem długo, bo aż za północ niekiedy.
Tchnienie rzewnéj poezyi i poważnych myśli rozlewało się wkoło tych dwóch ludzi, z których jeden przeszedł już ciężkie próby życia, drugi przebywał dopiéro ciemne wrota cierpień, mające go wprowadzić w światłą krainę męztwa i czynu. Tchnienie to owiewało i przenikało nawskróś Bolesława; w piersi jego, nad krwawą warstwą świeżego bólu, rozkładała się i wznosiła coraz szerzéj warstwa tych miłości i pragnień, o których mówił mu pan Andrzéj.
— I czém-że są bóle człowieka wobec ogromu boleści dziejowych? — rzekł raz Bolesław, zamykając książkę i wzrokiem zamyślonym patrzył w przestrzeń. Stopniowo oczy jego zaczynały przybierać tę samę