szczególną cechę, jaką posiadał wzrok pana Andrzeja. Gdy zamyślał się, spojrzenie jego biegło w dal, zdawało się przebijać ściany domu, mijać otaczające pola i patrzéć gdzieś daleko, daleko, w przestrzeń jakąś, która odkrywała się przed jego duchem smutna a piękna. O czém myślał, co czuł Bolesław, gdy tak patrzył? Odgadnie i zrozumié ten tylko, czyje oczy tak samo patrzéć umieją...
Był spokojny, zupełnie spokojny na zewnątrz. Cichy, serdeczny żal, który przeniknął go nawskróś, odkąd rozstał się z głęboko ukochaną kobietą, objawiał się niekiedy wielką bladością twarzy, zadrżeniem ust, zmarszczką między brwiami wyciśniętą tłumionym bólem, ale nigdy jękiem lub skargą.
Raz tylko coś niby skarga wyszło z ust jego. Siedział przed kominkiem zamyślony, a pan Andrzéj przy świetle lampy czytał list, otrzymany przed chwilą. Skończył czytanie i rzekł:
— Muszę wracać do domu; synowie mię wzywają. — Bolesław podniósł głowę.
— Synowie? — powtórzył — a prawda! masz synów! właśnie w téj chwili myślałem, że ja ich nigdy miéć nie będę.
Powiedział to spokojnie, ale sama spokojność ta była tak smutną, że panu Andrzejowi łza w oku stanęła.
— Niech czyny twe będą twymi synami — odpowiedział po chwili.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/289
Ta strona została uwierzytelniona.