przed końmi i odzywał się do nich ochrypłym głosem, a niekiedy uderzał się z całéj siły rękoma o piersi dla rozgrzania zziębniętych członków.
Minęło dziesięć minut, minął kwadrans, a mężczyzna nie wracał z oberży. Chwilami ucichał wiatr, rozstępował się przed oczyma siedzącéj na saniach kobiety tuman śniegowy i zdala, z drugiego końca placu, występowała na tle białego powietrza szara wieża kościoła: w tych samych chwilach widniéj jaśniały oświetlone okna facyatki i z za szyb, zaprószonych śniegem, widać było cienie wielu poruszających się tam postaci.
We wrotach oberży skrzypnęły po śniegu stąpania.
Kobieta z widoczném zadowoleniem zwróciła ku nim głowę, ale, zamiast mężczyzny w niedźwiedziéj szubie, ukazała się kobieta, z chustką narzuconą na głowę, i do sań podeszła.
— Dobry wieczór, pani! — ozwała się z żydowskim akcentem.
— Dobry wieczór, pani Szlomowéj! — odparła kobieta.
— Ny, czego pani tu siedzi na takim wietrze i zimnie? czemu pani do oberży nie wejdzie?
— Dziękuję, pani Szlomowo! mój mąż poszedł tylko na chwilę dla ułatwienia interesu ze Szlomą, zaraz wróci i pojedziemy do domu.
— Ny! — zawołała żydówka — Szlomy w domu niéma, niedawno pojechał do Wilna woły sprzedawać.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/014
Ta strona została uwierzytelniona.