Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani mąż poszedł na salę; tam obchodzą urodziny pana Franusia Siankowskiego.
— To wszystko jedno, moja Szlomowo, w każdym razie mąż mój zaraz wróci i pojedziemy; nie chcę więc na kilka minut schodzić z sań i rozbierać się.
— A jak on tam długo zabawi? — ozwała się jeszcze żydówka.
— To być nie może; przecie zostawił mię tutaj i nie zechce, abym długo czekała.
Gdyby nie tuman śniegowy i zmrok nocny, można-by dostrzedz na ustach żydówki dziwny uśmiech, wywołany temi słowami kobiety, a w którym łączyło się szyderstwo z rodzajem politowania.
— Ny, jak pani chce — rzekła — dobranoc pani, nie mogę dłużéj zostać, tu tak zimno.
— Dobranoc, pani Szlomowo.
Stąpania żydówki poskrzypiały po śniegu, łącząc się z postękiwaniem na zimno i, skulona od chłodu, postać jéj zniknęła we wrotach.
I znowu wkoło sań, na których siedziała kobieta, szalały wichry, szumiąc i jęcząc u węgłów oberży: śnieg ostrym pyłem w twarz ją uderzał, a gdy, zawirowawszy kilka razy w powietrzu, opadał na ziemię, ukazywała się w dali szara wieża kościoła i kilka zamglonych światełek błyskało z oddalonych domówstw.
Znowu minął kwadrans, a towarzysz kobiety, siedzącéj na saniach, nie wracał.
Nagle za saniami, daleko, zabrzmiał dzwoneczek,