Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/034

Ta strona została uwierzytelniona.

tał, czy jéj nie zimno. Głos jego był całkiem spokojny; Wincuni wydało się, że obok spokoju dźwięczała w nim pewna niezwykła mu surowość; przytém Bolesław mówił cicho i z trudnością. Czy głos jego głuszony był wrzawą wichrów? Czy tłumiła go wrzawa wewnętrznéj jego burzy? A jakież były myśli Wincuni, która ujrzała siebie znowu z tym samym człowiekiem, co wypielęgnował jéj dzieciństwo, ukształcił jéj ducha, ukochał ją i w ręce jéj złożył swoje szczęście, a którego ona odrzuciła, oddaliła od siebie i tak długo nie widziała? Smutne musiały być te myśli, bo młoda kobieta pochyliła głowę i znowu ukryła twarz w futrzany zarękawek, a Bolesławowi wydało się, że, razem z szelestem lecącéj po ziemi śniegowéj kurzawy, dosłyszał za sobą odgłos westchnienia. Nie obejrzał się jednak, tylko, gdy rozstąpiła się chmura, pędząca z przodu, twarz jego ukazała się bardziéj jeszcze bladą, bardziéj surową niż była.
Niekiedy tracili drogę śród zamieci, Bolesław powstrzymywał konie, zsiadał z kozła i, odnalazłszy ślady sań, które utorowały drogę, wracał na swoje miejsce. Wincunia zwróciła się raz ku niemu i rzekła:
— Mój Boże, jak się też pan dla mnie utrudza! — Bolesław nic nie odpowiedział: Wincuni zdało się, że po ustach jego przemknął dziwny jakiś uśmiech.
Raz, po odnalezieniu straconéj drogi, Bolesław nie usiadł od razu na swoje miejsce, stanął przy saniach i zaczął wsłuchywać się w burzę.