Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie prawdaż, pani — ozwał się po chwili — że te huki i grzmoty wiatrów, to jakby odgłosy olbrzymich walk, przekleństw i szamotań się milionów ludzi, dochodzące ze wszystkich stron świata.
— A te dalekie jęki i westchnienia podobne są do narzekań ludzi, płaczących po swém utraconém szczęściu — odrzekła cichym głosem Wincunia.
Bolesław żywo zwrócił ku niéj głowę; zdawało się, że jakieś słowo, jakiś wykrzyk miał wyrwać się z ust jego; nic jednak nie rzekł, prędko usiadł na swojém miejscu i zawołał na konie.
Pod gajem błysnęły światełka. Dojeżdżali już do Niemenki.
— Jesteśmy u kresu naszéj podróży — rzekł Bolesław i w kilka chwil potém oboje stanęli na ganku Niemenkowskiego domu; sanie Bolesława tuż za nimi wyjechały na dziedziniec.
— Spodziewam się — rzekła Wincunia — że pan wstąpisz do mnie choć na chwilę i rozgrzejesz się ciepłą herbatą.
— Nie pani — odpowiedział Bolesław — nie jestem bynajmniéj zziębnięty i muszę śpieszyć do domu...
Ton jego był stanowczy.
Wyciągnął rękę do Wincuni na pożegnanie, ona mu swoję podała i zdziwienie odmalowało się na jéj twarzy. Mimo wielkiego chłodu, dłoń Bolesława była rozpalona; spojrzała na twarz jego, na którą padało