światło świecy, stojącéj w oknie... wydawała się ona zupełnie spokojna.
W kwadrans potém, stary Krzysztof, który dnia tego spodziewał się już powrotu swego pana, otwierał przed nim drzwi Topolińskiego domu i, śmiejąc się głośno z radości, pomagał mu zdejmować futro.
Nagle urwał się śmiech na ustach poczciwego sługi, w oczach jego odmalował się przestrach.
— Chryste Panie! — zawołał — a co to panu takiego? Czy nie chory pan, broń Boże!
Bolesław był niezmiernie blady, oczy mu pałały gorączkowo i drżenia nerwowe co moment przebiegały po ciele.
— Nic mi nie jest, kochany Krzysztofie — rzekł stłumionym głosem — przeziąbłem trochę.
— Ot, tak! ja mówię, że te podróże zimą, to zawsze na złe wychodzą: siądź-że pan przy ogniu, zaraz herbaty przyniosę.
I stary zaczął krzątać się po pokoju, gderząc i mrucząc.
— Niczego mi nie potrzeba, mój poczciwy Krzysztofie — rzekł Bolesław — herbaty pić nie będę, zostaw mnie samego.
Krzysztof, pokręciwszy się jeszcze po pokoju i pogderawszy, wyszedł, wprzódy jednak położył na stole przed krzesłem, na którém zwykle siadał Bolesław, list zapieczętowany.
Po wyjściu sługi, Bolesław rzucił się na krzesło,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/036
Ta strona została uwierzytelniona.