W końcu rzekł z cicha, z niewysłowionym wyrazem moralnéj pociechy:
— Od Andrzeja!...
Otworzył list i przebiegł go oczyma przy żywém świetle kominkowego ognia. Im daléj czytał, tém większe uspokojenie rozlewało się po jego twarzy: rozpacz uprzednia znikała z oczu, a zastępował ją zwykły mu łagodny smutek. Oparł głowę na ręku, położył papier przed sobą i wpatrywał się w pismo przyjaciela.
Usta jego poruszały się powoli cichym szeptem, niby powtarzając zmęczonemu sercu słowa zachęty i pociechy, czerpane z kartki leżącéj przed oczyma.
Długi list pana Andrzeja kończył się słowami:
„Pamiętaj o tém, że nie jesteś u kresu cierpień życiowych. Jakichkolwiek doświadczałeś już boleści i jakiekolwiek spotkają cię daléj, zawsze przyjdą po nich inne jeszcze i inne, i do nich masz gotować duszę twoję. A choćby one niezmierne były, choćby się wydawały większemi, niż siły twoje, nie rozłączaj się nigdy z myślą, że nie wolno ci ugiąć się pod niemi. Głęboko zapisz w twéj pamięci wyraz nie wolno. Pospolity on i twardy na pozór, ale tkwi w nim prawda i powinność, które mają stać na straży twego życia. Cierpienia twoje do ciebie należą, praca twoja, myśl i działalność są własnością ogółu. Zrywając je dla jakichkolwiek osobistych przyczyn, rozmijając się z niemi lub zwalniając je choć na chwilę, popełnisz
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.