drogi, a potém padają znużeni w bólach i z uśmiechem niewiary na ustach dopełzają do wszystkim wspólnego celu. Patrzysz na to wszystko i myślisz sobie: mój Boże! jakże oni wszyscy biedni, smutni lub wstrętni. Ci skrwawione serce niosą na twarzach; ci uginają się pod ciężarem pracy, dla któréj nagroda daleka; tamci, ot skaczą i śpiewają, lecz tuż, tuż upadną i będą najnieszczęśliwsi, bo w sercach nie zostanie im ani jedna iskra poczciwéj miłości, a natomiast napełnione one będą bezmierném szyderstwem. I cóż więc prawiono mi o cudach téj ziemi, gdym w dzieciństwie oczy dopiéro na świat otwierał? Gdzież to wesele, te blaski, te szczęścia chwile rozliczne, o których śniłem, gdy mi po-raz piérwszy dusza młodym ogniem zawrzała? Co pocieszy wzrok mój? na czém spocznie oko? czém się zachwyci serce? Gdy tak idziesz i dumasz, przelatuje obok ciebie cudowne zjawisko. To dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Zdaje się, że idą po ziemi, a jednak nie dotykają jéj; lecą, lecą, owiani różanemi chmurami, które zakrywają przed nimi świat cały, tak, że on już ją tylko, a ona jego widziéć może. Oczu ani ku ziemi spuszczają, ani ich wznoszą do nieba, ale tylko ciągle, z zachwytem wpatrują się wzajem w swe twarze. On kibić jéj ujmuje ramieniem, ona rękę na jego czole złożyła, a usta złączone pocałunkiem...
Mówisz do nich, nie słyszą... zachodzisz im drogę, mijają cię, jak-byś był nędznym robakiem w obliczu
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.