Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

w dzieciństwie swojém, i od któréj uratował ją Bolesław i zdejmowała ją mimowolna trwoga, aby nie popaść w nią znowu; to teraz właśnie, gdy miała dziecię, dla którego chciała-by zebrać wszystkie moralne i materyalne skarby świata, były to raczéj instynktowe przeczucia, niż skutek na czémkolwiek opartych wyrachowań. Ona liczyła się dopiéro z bogactwem domowego szczęścia i coraz jaśniéj widziała w niém bankructwo; o inne nie troszczyła się jeszcze, — miało to przyjść z czasem.
Powoli zmieniła sposób życia, do jakiego przywykła była w piérwszym roku małżeństwa i wracała do dawnego. Coraz więcéj nabierała zamiłowania w zajęciach gospodarskich, a w pracy znajdowała przyjemność i prawdziwą pociechę. Najżywszéj radości, od chwili gdy zwinęły się skrzydła uniesień, któremi czas jakiś ulatywała nad ziemię, doświadczyła, gdy dziecię jéj poraz piérwszy różanemi usteczkami uśmiechnęło się do niéj i wymówiło spieszczone imię matki. Dnia tego czuła się niewymownie szczęśliwą, cały świat wydał się jéj piękniejszym, świeższym, niewypowiedziane i nieokreślone dobrze nadzieje ogarnęły jéj serce. Gdy dziecię, uśmiechając się i drobnemi rączkami bawiąc się z jéj warkoczem, usnęło w kolebce, wybiegła do ogrodu, z uśmiechem powitała kwiaty, rosnące na klombach, i donośnie zaśpiewała swoję dawną, wesołą, dziewiczą piosenkę. Nad wieczór jednak stała się smutną. Przypomniała sobie,