co się nazywa... Ej, ej, mężulek pani ugrzązł tam, ugrzązł w tych salonach i między panienkami.
Trudno było odgadnąć, czy młody sąsiad, który przed trzema laty aspirował do ręki Wincuni, mówił w ten sposób przez dobroduszność, czy przez złośliwość? Ale Wincuni wydało się, że na twarz jego wybił się lekki odcień ostatniéj.
Podniosła głowę ze spokojem i pewną dumą i odpowiedziała z uśmiechem:
— Bardzo cieszę się tém, że mój mąż dobrze czas przepędza; pisał nawet do mnie o tém w ostatnim liście. Co zaś do długiéj niebytności, wcale mię ona nie dziwi i nie niepokoi. Rodzice mają téż swoje prawa...
— Pani dobrodziejka jesteś Aniołem dobroci, że tak explikujesz wszystko — zawołał sąsiad — o! bo ja wyznam otwarcie, że nie porzucił-bym żony i domu na tak długo, nawet na żądanie rodziców.
— A ja, na miejscu żony pana, zmusiła-bym go, abyś był dobrym synem — rzekła z uśmiechem. — Długo rozmawiali w żartobliwy sposób o tym samym przedmiocie, a sąsiad, wyjeżdżając, mówił do siebie:
— Ślepa kobieta, słowo daję!...
Po odjeździe swego dawnego aspiranta, Wincunia poczuła się mocno zmęczoną walką i ukrywaniem uczuć, jakiemi ją napełniała jego rozmowa. Odetchnęła dopiéro swobodniéj przy kołysce dziecka, gdy ono, obudziwszy się z uśmiechem, wymówiło imię matki;
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.