Wincunia wiodła za nim wzrokiem, zdziwiona, przerażona; gdy drzwi zamknęły się za nim, pozostała nieruchoma na środku pokoju.
— Co mu jest? — szepnęła do siebie i zamyśliła się. Milczała kilka minut i stopniowo zdziwienie ustępowało z jéj twarzy, a występował na nią wyraz świadomości, połączony z trwogą i wstrętem. Machinalnie wpatrzona w ziemię, złożyła ręce z gestem boleści i zawołała półgłosem:
— Boże mój! on nie był trzeźwy! — i dodała także — tak nizko już upadł! ach!
Okropne westchnienie pierś jéj rozdarło, podniosła oczy i przez okno ujrzała dzień już jasny i słońce wschodzące. Wydało się jéj, że dzień wschodzi brudny i mętny, a na słońcu, wysuwającém się z pod różowego rąbka, dojrzała plamy czerwone, takie, jakie szpeciły przed chwilą piękną twarz jéj męża.
W kilka miesięcy potém, w piękny dzień letni, Wincunia siedziała w ogrodzie, a naprzeciw niéj siedział Alexander, chmurniejszy i bardziéj zamyślony niż zwykle. Długo milczeli oboje, od dawna nie mieli sobie nic do powiedzenia. Alexander piérwszy przerwał milczenie:
— Moja Wincuniu, chciałbym abyś raz przecie złamała klauzulę, w któréj się zamknęłaś, i zaczęła bywać w świecie.
Wincunia nie podniosła wzroku od płótna, które zszywała, i zapytała łagodnie:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.