wnego przyjaciela, płynęły dwa strumienie cichych obfitych łez. Widok Bolesława wyrwał ją z martwéj skamieniałości, z serca jéj wytrysnęły źródła łez dobroczynnych i z posągu boleści stała się słabą, cicho rozpłakaną w nieograniczonym żalu, kobietą.
Bolesław ręce jéj przycisnął do ust gorących.
— Pani! — rzekł cicho i łagodnie — czyliż nie wiész, że boleść jest koniecznym życia warunkiem, że cierpiéć na ziemi trzeba? Czyliż życie nie powiedziało ci jeszcze o tém?
— Powiedziało oddawna! — szepnęła Wincunia i pierś jéj podniosła się głębokiém westchnieniem.
— Dziecię twoje śpi w objęciu cichéj śmierci; nie przerywaj mu snu rozpaczą twoją — mówił schylony nad nią Bolesław. — Pożegnaj je z męztwem i patrz w przyszłość; czyliż ona złamana już na zawsze?
— Na zawsze! — jak echo powtórzyła Wincunia. Bolesław jeszcze silniéj uścisnął jéj ręce i ciszéj jeszcze mówić do niéj zaczął. Na twarzy jego był wyraz miłości niezmiernéj, ale czystéj, w wielkim bólu ochrzczonéj, oderwanéj od siebie. Mówił długo, a głos jego cichym szmerem rozchodził się po pokoju i, niby tchnienie ożywcze, rozlewał się nad płonącą głową nieszczęśliwéj. Może w téj chwili przelewał on w duszę Wincuni te same słowa i myśli, któremi niegdyś z ciężkiéj boleści podźwignął go i do życia pobudził pan Andrzéj? Może, jak ten względem niego, tak on względem narzeczonéj swego serca, stanął w postaci
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.