pod ścianami, okrytemi kosztowném choć ciemném obiciem, wisiały liczne rzędy męzkich i kobiecych futer; wielka, u sufitu zawieszona, lampa rzęsiste rzucała światło na cały pokój, a wkoło stolika kilku liberyowanych lokai grało w karty z głośną rozmową i śmiechami. Na widok wchodzącego Bolesława, jeden z lokai porwał się z miejsca i, sądząc, że nowy gość przybywa, poskoczył dla zdjęcia zeń futra. Zaledwie jednak poznał Topolskiego, powstrzymał gest, bo wiedział, że nigdy on u pani Karliczowéj nie bywa.
— Czy mam Jasnéj Pani oznajmić o pańskiém przybyciu? — zapytał — zapewne pan z jakim interesem?
— Tak — odrzekł Bolesław — mam tu w istocie do rozmówienia się o interesie, ale tylko z panem Snopińskim. Czy jest on tutaj?
— Od rana — odpowiedział lokaj.
— A więc proszę cię, abyś mu oznajmił, że jest tu ktoś, komu bardzo pilno go zobaczyć.
— Czy pan nie wejdzie do salonu?
— Nie.
Lokaj rzucił spojrzenie na ubranie Topolskiego i uśmiechnął się nieznacznie. Bolesław był w codziennym swym ubiorze, a w takim nikt nie zjawiał się na salonach pani Karliczowéj nigdy, a témbardziéj w dniu jéj imienin. Bo był to właśnie dzień imienin pięknéj pani, którego Alexander nie opuścił ani razu od lat już wielu, bez złożenia jéj życzeń i wzięcia
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.