Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

cami i hreczkosiejami, prawiącymi o urodzajach i gospodarskich machinach, rumianemi szlachciankami w różowych sukniach, które będą z nim zagajały rozmowę sentymentalnym frazesem: budzę pana... w kolorze różowym! Zakrywał oczy przed tą straszną perspektywą, a furye złości porywały go na los za to, że nie uczynił go milionerem, hrabią lub księciem, ale, że przez ród i brak majątku, zamknął go w sferze... w sferze, którą gardził, z któréj szydził w duchu, a na któréj miał poprzestać; bo jedyne drzwi, przez które dotąd wolno mu było wejść w świat zbytku i wytworności, zamykały się przed nim, bo jedyne okno, przez które patrzył na to, do czego rwały się bezładne i rozmarzone władze jego ducha, zasuwało przed nim zasłonę, spuszczoną tą samą ręką, która ją przed nim otworzyła, otworzyła kiedyś, kiedyś w tych jasnych latach, w których pełną piersią połykał to wonne, upajające powietrze, jakie potém stało się potrzebą jego życia...
I znowu stawała mu przed oczyma cudowna pięknością i bogactwem postać kobiety, w powłóczystéj aksamitnéj sukni, z koralami w kruczych włosach, uśmiechnięta do niego. Tak, ona kiedyś uśmiechała się do niego... przypomniał sobie ów wieczór, w którym o zmroku klęknął przed nią, złożoną na sofie budoaru... i przypomniał sobie to mnóztwo złotych chwilek, które, jak roje ogników nocnych, krążyły nad ich zbliżonemi ku sobie głowami... znikały i zapalały