Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

aby czerwoną chustką zakryć silne wzruszenie, od którego zwilgotniały siwe jego rzęsy; stacye nawet telegraficzne umilkły i zamyślone patrzyły tylko w siebie, bo widok cudzéj niedoli przypomniał im może nie jedno własne przebyte cierpienie...
— Ot, Mospanie! — ozwał się piérwszy stary oryginał, pan Tomasz — co to życie z ludźmi wyrabia!
— Powiedz pan raczéj, co to niegodziwość ludzka wyrabia! — zawołał z oburzeniem podżyły jakiś jegomość.
— Oj, jabym tego młokosa Snopińskiego — mówił inny — po staroświecku, jako szlachcica, na kobiercu położył i...
Tu uczynił gest wyrazisty.
Pod kilku, na uboczu rosnącemi, drzewami, stał Topolski obok doktora z X. Po przejściu przez cmentarz Wincuni, obaj długo milczeli.
— Jak ona okropnie wygląda! — rzekł w końcu Bolesław z cicha i jakby do siebie.
— Suchoty! — zwolna odpowiedział doktor.
— Co? — zawołał Topolski, nagle zwracając się do lekarza.
— Mówię, że pani Snopińska jest w suchotach. Teraz są to tylko początki choroby, z których mogłaby zostać wyleczoną, przy wielkich staraniach i zupełnym spokoju moralnym, ale, naturalnie, w smutnéj pozycyi, w jakiéj zostaje, jest to niepodobném.
Bolesław pochwycił ramię doktora.