Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

koczy i stanął przy niéj, jak gdyby nie miał siły postąpić daléj. Oczy Wincuni, wiedzione nieprzepartą magnetyczną siłą, oderwały się od świętego obrazu i podniosły na twarz Bolesława. Spojrzenia ich spotkały się, zamgliły niewypowiedzianą boleścią i wnet odwróciły się od siebie.
W téj chwili pod sklepieniami kościoła rozbrzmiała muzyka organów. Bolesław powiódł ręką po czole i zwrócił się do stojącego obok doktora i spytał go po cichu:
— Powiedz mi pan, dla czego to grają „requiem”. — Zapytany wielkiemi oczyma nań spojrzał.
— Wyjdź pan ztąd — rzekł po chwili, z niepokojem wpatrując się w zmienioną twarz Topolskiego — muzyka organów nie zdrową jest w téj chwili dla ciebie. To nie organy, ale moje słowa przedchwilowe śpiewają ci nad głową pieśni żałobne.
Po chwili Topolski wychodził z kościoła, a miał twarz tak bladą i dziwną, że kto nań spojrzał, oglądał się i wzruszał ramionami.
Kiedy publiczność rozjeżdżała się po nabożeństwie do domów, rozmowa toczyła się już nie o Wincuni, ale o Topolskim. Dziwiono się powszechnie temu, że wyglądał w kościele tak, jakby go jakieś wielkie spotkało nieszczęście, że w ogóle od pewnego czasu zmizerniał bardzo i widocznie walczył z sobą, aby w towarzystwie nie okazać czegoś, co mu snadź mocno dolegało. Dziwiono się temu wszystkiemu tém bardziéj