do Niemenki, ale nie dziw, że nie mogłem prędko zdobyć się na moc dostateczną...
Umilkł na chwilę, potém znów mówił zniżonym nieco głosem:
— Pani Wincenta nigdy mię nie kochała, a raczéj kochała mię niegdyś jak przyjaciela, takim więc ujrzy mię i teraz i, jako taki, mogę przynieść jéj pociechę lub pomoc. Ale ze mną rzecz inna...
Zatrzymał się znowu i dokończył jeszcze ciszéj:
— Ja... kocham ją dziś tak, jak kochałem owego dnia, gdyśmy zamieniali z sobą zaręczynowe pierścionki...
— Wielki Boże! — wyszeptała pani Niemeńska — kochasz ją dotąd jeszcze! kochasz ją jak dawniéj!
Bolesław uśmiechnął się właściwym sobie smutnym uśmiechem i długo, długo trzymał oczy nieruchomie utkwione w błękitne płomyki, strzelające z pomiędzy żaru, jak gdyby pytał ich o rozwiązanie téj dziwnéj zagadki jego serca, któréj inni pojąć nie mogli. Ale błękitne płomyki nic snadź nie odpowiadały na pytania smutnéj jego myśli, bo rzekł po chwili cicho i jakby do siebie:
— Alboż ja wiem, zkąd się bierze ta siła i trwałość przywiązania mego do niéj? Dla czego ona... ona właśnie stanęła na drodze mego życia, jako jedyna miłość, która nie przestała być miłością, nawet po utracie nadziei? Są snadź serca, w które gdy raz zapadnie uczucie jakie, to już go nic wydrzéć nie zdoła...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/248
Ta strona została uwierzytelniona.