Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

cień przesuwała się po cichym dworku, z uśmiechem na bladych ustach. Czy cierpiała i jak cierpiała, niepodobna było odgadnąć, tak była zawsze jednostajną, łagodną, a chwilami nawet wesołą, tą smutną wesołością, jaką miewają osoby, które pogodziły się ze swym bólem i wiedzą, że dłużéj niż on żyć nie będą.
Życie jéj gasło stopniowo, a widocznie była coraz słabsza, a więcéj lubiła słońce i światło dzienne, jak gdyby niemi dosyć nacieszyć się chciała. Całe dnie przesiadywała w ogrodzie lub na dziedzińcu pod lipą, a gdy nadchodził wieczór, smutniała, kaszlała mocniéj i mówiła z tęsknym uśmiechem:
— O, jakże pragnę jutra!
— Dla czego? — pytała ciotka.
— Żeby znowu słońce zobaczyć — odpowiadała. A zaledwie świt rozproszył nocne ciemności, wstawała, wychodziła przed dom i z rozkoszą przypatrywała się stopniowemu dnia wschodowi. Pani Niemeńskiéj zdawało się, że po całych nocach nie zasypiała, za to śród dnia obejmował ją niekiedy sen osłabienia, głowa jéj opadała na poduszkę kanapy i zamykały się oczy. Wtedy pani Niemeńska siadywała obok niéj z pończoszką w ręku i oczy jéj zaszłe łzami spoczywały na zmęczonéj cierpieniem twarzy synowicy.
Raz usta Wincuni poruszyły się przez sen: pani Niemeńska pochyliła się ku niéj, sądziła, że wspomni o mężu, ale Wincunia wymówiła z cicha imię Bolesława i bolesne westchnienie wstrząsnęło jéj ciałem.