go zaczął czytać. Każdy wiersz wydawał mi się tak, jak gdybym ja sam go napisał, traciłem samego siebie, nie mogłem opanować drżenia głosu, czułem sam, że stawałem się blady. Czy pamiętasz ten cudowny ustęp, w którym tak wiernie malują się ułudy serc, oszukiwanych falami losu: „A pod tym progiem fala tak się toczy — i tak swawolna i taka ruchoma, że wzięła w siebie dwa nasze obrazy, i przybliżyła je, łącząc rękoma, chociaż nas tylko łączyły wyrazy. Ach! fala taka szalona i pusta, że połączyła nawet nasze usta, choć sercem tylko byliśmy złączeni. Fala tak pełna ruchu i promieni, że jednym światła objąwszy nas kołem, zmieszała niby anioła z aniołem. Gdy myślę... boleść dręczy mię niezmierna... falo! niewierna falo! a tak wierna!...” Nie mogłem czytać daléj, poczuwałem zawrót głowy i w oczach mi się ćmiło. Złożyłem książkę i podniosłem wzrok na Wincunię... Leżała ona na kanapie. Od pewnego czasu leży najczęściéj słaba; blada jéj twarz jaśniała pod promieniem lampy na tle ciemnéj poduszki. Z cicha, jak echo powtórzyła: „Niewierna falo! a tak wierna!” — i utkwiła oczy w moję twarz z dziwnym wyrazem. Co wyraz ten znaczył? nie rozumiałem, może nie chciałem... nie śmiałem... lękałem się zrozumiéć... widziałem w nim taką okropną... a zarazem tak niebieską głębię, że... chwila jeszcze, a był-bym upadł przed nią na klęczki i porwał ją w objęcia.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.