Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 040.jpeg

Ta strona została przepisana.

To strona uczuciowa, a strona estetyczna nie mniejszem przejmuje zadowoleniem. Przejawy uczuć i myśli tych ludzi, zachowanie się ich i mowa są nacechowane taką oryginalnością, taką świeżością, że z lekceważeniem możemy odrzucić zdanie tych pesymistów w zakresie sztuki, co się niczego nowego dowiedzieć od powieściopisarzów nie spodziewają. Weźmy np. pod uwagę postać Anzelma.
Anzelm jest to starzec, „dość wysoki, bosy, w ciemnej, do kolan sięgającej kapocie i wielkiej baraniej czapce, która utworzyła mu jakby drugą głowę i uderzający tworzyła kontrast z resztą ubrania.“ Plecy miał przygarbione a ruchy powolne. Świeżą skoszoną trawę grabiabiami zgarniał i w małą kopicę na dziedzińcu zagrody składał. Grabie nieustannie, ale powoli, posuwały się po ziemi. Niegdyś, przed laty, jako hoży i dziarski młodzieniec, przyjmowany był serdecznie w dworze korczyńskim, lubo chodził w grubem obuwiu i surducie z sukna domowego, bo wtedy dla całej szlachty okolicznej stanęły otworem pokoje pańskie. Wówczas Anzelm był szczęśliwy i wesół. Panna Marta mu sprzyjała; on jej przynosił bukiety kwiatów polnych, „do ogromnych mioteł podobne,“ a gdy obok niej przy obiedzie lub wieczerzy siadał, „rumienił się tak, że aż uszy stawały mu w ogniu jak czerwone maki,“ a gdy śmiał się, to tak głośno, „że aż się po całym domu rozlegało,“ z błękitnych oczu „iskry sypał,“ potężnym barytonem „tysiąc pieśni śpiewać umiał.“ Minęły te chwile rojeń jednostkowych i ogólnych; panna Marta zlękła się pracy skromnej, w zagrodzie szlachcica z „okolicy“; stosunki z dworem zerwały się. Anzelmowi zdawało się, mówiąc jego słowy, „że jakieś wielkie lody świat ten pokryły i zrobiło się na nim nadmiar już zimno,“ że w powszechnej „pochmurności“ społeczeństwo całe było, tak prawie jak groch rozsypane, którego każde ziarnko toczy się poosobno i poosobno gnije...“ Z szlachtą okoliczną pan Korczyński, dawniej tak serdeczny, wchodzi w zatargi o drobnostki, o konie np. w zbożu pochwycone, o kawał wygonu; krzyczy i wymyśla na biedaków, budzi w nich fantazyę szlachecką, nie znoszącą żadnej „ubligi“, ima gotowy zawsze proces. A jakaż głęboka i trafna psychologia w przedstawieniu przejść duchowych u tych ludzi!
Autorka, zgodnie z zasadą realistycznego traktowania rzeczy, nie zapuszcza się po staremu w analizę subjektywną, nie mówi od siebie, co w umysłach postaci przez nią stworzonych zachodziło, ale, obrawszy odpowiednią chwilę, daje poznać ich głąb, za pośrednictwem rozmowy. Weźmy np. Anzelma, gdy mówi: „Tak czasem pośród mgły wiosennej i pół dnia na polu przy pługu przestaję, zapominając o robocie, do której wprzódy byłem chętliwy i zdatny. Albo zimową porą do wesołej jakiej świetlicy wejdę i patrzę jak ludzie, rychło o wszystkiem zapominający, śpiewają, weselą się, tańczą. Czy oni powaryowali? — myślę, słupem niemym i nieruchliwym w kącie stojąc, a im oni więcej weselą się, tem widoczniej staje mi przed oczyma ta polana leśna, z tem swoim smętnym pagórkiem i śniegiem, co na nią w ciemności nocnej białemi płatami pada. Gdy nowy taniec zagrają, to ja zaszepcę: Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie! — Co nową pieśnią kto zawiedzie, to znów: Wieczne odpoczywanie! Na weselnych ręką machnę i do chaty pod śnie-