Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 053.jpeg

Ta strona została przepisana.

mantylę z długiemi, co chwilę powiewającymi końcami. Oprócz tej mantyli, zaopatrzonej w płócienny kołnierz, miała ona na sobie czarną spódnicę, tak krótką, że zpod niej, aż prawie do kostek, widać było dwie duże i płaskie stopy, ubrane w grube pończochy i wielkie kwieciste pantofle. Ubiór ten uzupełnionym był przez stary kapelusz słomiany, którego szerokie brzegi ocieniały twarz, na pierwszy rzut oka starą, brzydką i przykrą, ale po bliższem przyjrzeniu się mogącą budzić uwagę i ciekawość. Była to twarz mała, chuda, okrągła, ze skórą tak ciemną, że prawie bronzową, z czołem sfałdowanem w kilka grubych zmarszczek, z wpadłemi i kościstemi policzkami, z wyrazem goryczy i złośliwości nadawanym jej przez ostrość nosa i zaciśnięcie warg, a wzmaganym przez szczególną ognistość i przenikliwość oczu.
Te oczy zdawały się być jedynem bogactwem tej biednej, zestarzałej, złośliwej twarzy. Może kiedyś były one jedyną jej pięknością, a teraz, wielkie i czarne, zpod czarnych, szerokich brwi oświecały ją jeszcze przejmującym blaskiem; miały one spojrzenie przenikliwe, ostre i płomienność nieustanną, jakby wciąż z wnętrza podsycaną, a dziwną przy tej zczerniałej, w dłoni czasu czy losu, zgniecionej twarzy. Szła szerokim, zamaszystym, snadź do pośpiechu przyzwyczajonym krokiem.
Kobietę z kwiatami trudno byłoby nazwać od razu panną z wyższego towarzystwa, albo też dziewczyną z niższych warstw wiejskiej ludności. Wyglądała trochę na jedno i na drugie. Wysoka, choć znacznie od towarzyszki swojej niższa, ubraną była w czarną wełnianą suknię, bardzo skromną, która jednak wybornie uwydatniając jej kształtną i silną, w ramionach szeroką, a w pasie cienką kibić, zdradzała znajomość żurnalu mód i rękę biegłego krawca. W wyprostowaniu jej kibici i w delikatności cery czuć było także manierę i cieplarnię. Ale w zamian za to, ruchy jej i gesta sprzeczały się z całością jej osoby: widać w nich było trochę popędliwości i jakby przybranej rubaszności, nie miała ona przytem na sobie ani kapelusza, ani rękawiczek.
Głowę swą, owiniętą czarnym jakby heban warkoczem i twarz śniadą, z purpurowemi usty i wielkiemi szaremi oczyma, śmiało wystawiała na upalne gorąco słońca. Płócienną tanią parasolkę opierała o ramię, a ręce jej, dość duże i opalone, świadczyły o nader rzadkiem używaniu rękawiczek. Wszystko to uderzało tem więcej, że sposób, w jaki trzymała odsłonioną głowę i ciemne brwi nad siwemi oczami ściągała, nadawał jej wyraz śmiałości i dumy. W ogóle, ta panna czy ta dziewczyna, na lat dwadzieścia parę wyglądająca, wydawała się uosobieniem piękności kobiecej zdrowej i silnej, lecz dumnej i chmurnej. Pogody, jaką nadaje ludzkim twarzom szczęście lub rezygnacya, w tej młodej i świeżej, ale niespokojnej i zamyślonej twarzy nie było, jakkolwiek rozjaśniło ją teraz zupełnie fizyczne ożywienie, którem istotę ludzką, niezupełnie jeszcze przez życie zniweczoną, napełnia długa i swobodna kąpiel w kipiącym zdroju przyrody.