Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 054.jpeg

Ta strona została przepisana.

Prędko idąc, aby szerokim krokom towarzyszki wyrównać, z zajęciem, prawie z miłością, przygladała się uzbieranej przed chwilą więzi roślin. Były tam bujne lipowe dzwonki, leśne gwoździki, pachnące smółki, liście młodych paproci, młodziutkiemi szyszkami okryte gałązki sośniny. Wszystko to rzucało jej w twarz falę dzikiej i przenikliwej woni, którą też ona od chwili do chwili wciągała, pełnym i długim oddechem silnej, szerokiej piersi. Rozkosz, którą uczuwała wtedy, tudzież upał słońca, w którym nurzała odkrytą głowę, rumieńcem powlekły śniade jej policzki. Zarazem surowe i zamyślone, choć pełne purpurowej krwi, usta rozchyliły się w młodym i szczerym śmiechu.
Śmiała się ze słów towarzyszki, która, idąc wciąż prędko i wielkiemi stopy z wysoka i mocno o ziemię uderzając, grubym, nieco ochrypłym, przez brak oddechu często przerywanym głosem ciągnęła w borku jeszcze rozpoczęte opowiadanie.
— Ot, tu, powiadam ci, w tem samem miejscu, pomiędzy temi wzgórkami, te głupie chłopy wzięli mnie za cholerę... Może nie wierzysz? Słowo honoru, prawdę mówię! Jeszcześ wtedy nie była w Korczynie, jeszcze małą byłaś, bo było to właśnie wtedy, kiedy ojczulek twój z tą Francuzicą romansował...
Urwała nagle, stanęła, chrząknęła tak głośno, że aż rozległo się po polu; chustką trzymaną w ręku jeszcze głośniej nos utarła i gniewnie do siebie zamruczała:
— Wieczna głupota moja!
Młoda panna, której na chwilę twarz znieruchomiała, uśmiechnęła się znowu.
— Co tam! Niech ciocia na to nie zważa! jaż wiem dobrze o wszystkiem i z przeszłością oswoiłam się zupełnie... Przecież ciocia nie przez złośliwość pewno... Co tam! Jakże to było z tą cholerą?
Zaczęły iść dalej, tak samo prędko jak wprzódy. Stara mówiła znowu:
— Ot, jak było... Z kościoła wracałam, tak jak i teraz, a śpieszyłam się bardzo, bo Emilka była chora i goście mieli na obiad przyjechać... Więc leciałam co tchu, wprost przez pole, które wtedy ugorem leżało, przez puste zagony... Co dam krok, to półtora zagona przesadzę... wprost jakbym nad ziemią leciała. A miałam na sobie zieloną sukienkę... jeszcze wtedy kolorowe suknie nosiłam... Kapelusz taki, ot, słomkowy zdjęłam, i dla ochłody machałam nim sobie przed twarzą... Uf! nie mogę!...
Zdyszała się, stanęła znowu i zaczęła kaszleć. Kaszel jej był chrypliwy, głośny, jakby dobywał się z głębi beczki. Mało jednak zwracała nań uwagi, i zaraz, idąc znowu, opowiadała dalej:
— Cholera wtedy grasowała po świecie; w naszych stronach jej jeszcze nie było, ale ludzie lękali się, aby nie przyszła... Otóż, kiedy mnie chłopi wracający z kościoła zobaczyli tak lecącą polem, jak narobią krzyku, płaczu!... Jedni zaczęli uciekać i biedz tak prędko, jakby ich dyabeł gonił; drudzy popadali pośród dróg na kolana i nuż żegnać się, czołami bić o ziemię, pacierze głośno mówić... — Cholera! — krzyczą — ot, i już bieży, nam na zgubienie! — Ale! — odpo-