Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 056.jpeg

Ta strona została przepisana.

— A Terenia — pochwyciła panna — biegnie po krople z bobrowej esencyi, albo po proszki bromowe, albo po anti-migrenowy ołówek, albo po Rigollot...
Zaśmiała się, lecz wnet spoważniała znowu:
— Wujenka jest naprawdę biedna, z tem ciągłem chorowaniem.
Marta kiwnęła głową i machnęła ręką.
— A pewno — rzekła, — biedna kobieta! Ale-bo, widzisz, żeby tak pchły pieścić, jak ona swoje choroby pieści, to-by na wołów powyrastały, słowo honoru!
W tej chwili za rozmawiającemi rozległ się turkot powozu. Droga była w tem miejscu wązka, zeszły więc na stronę. Szły samym skrajem pola porosłego gęstą pszenicą. Biała i sucha kurzawa owiała je wielkim Kłębem, o tyle jednak przezroczystym, że rozpoznać w niej było można zgrabny faeton, ciągniony przez cztery piękne, błyszczącą uprzężą okryte konie i dwu siedzących w faetonie mężczyzn... Widziały też, że obaj mężczyźni, spostrzegłszy je, podnieśli nad głowami czapki, a jeden z nich nawet, przechylając się nieco ku nim, zawołał:
— Święte panny: Marto i Justyno, módlcie się za nami!
Marta, z rozmarzonemi oczami, machając ku powozowi białą chustą, odkrzyknęła:
— A modliłam się, modliłam, aby Bóg panu rozum przywrócić raczył!
Wykrzykowi temu odpowiedział z oddalającego się powozu wybuch śmiechu, widocznie przedrzeźniającego basowy i ochrypły głos Marty. Na twarz Justyny wybił się wyraz głęboko uczutej przykrości, prawie udręczenia.
— Boże! — szepnęła, — a ja miałam nadzieję, że ten człowiek dziś już do nas nie przyjedzie, że go ten pan Różyc do siebie na obiad zaprosi...
— Nie głupi on! — odpowiedziała Marta. — Zapewne Różyc zaprosił go do swojego powozu; wołał więc, swoje szkapiny do domu odprawić, a sam w cudzym faetonie poparadować i u nas cudzy obiad zjeść... dwie razem korzyści dla hultaja tego...
Justyna była widocznie zaniepokojona. Już pachnąca więź, którą trzymała w ręku, zajmować ją przestała.
— Ciekawam — szepnęła — jaką to komedyą mieć dzisiaj będziemy?
Marta spojrzała na nią przenikliwie i ciszej trochę rzekła:
— O papuńcię swojego lękasz się, ha? Ten błazen wiecznie facecye wyprawia z tym safandułą...
Tu aż się za wklęsłe usta swoją wielką ręką chwyciła.
Po czole, ustach i nawet ramionach Justyny przebiegło drgnienie, jakby nagle uczutego obrzydzenia; wnet jednak odpowiedziała:
— Niech ciocia śmiało wszystko przede mną mówi. Ja dawno już zrozumiałam położenie ojca i swoje, dawno, dawno... ale oswoić się z niem nie mogę, i nigdy, nigdy z niem się nie pogodzę...