Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 058.jpeg

Ta strona została przepisana.

Z krótkiej tej odpowiedzi poznać można było, że panna Justyna mówić nie chce o przedmiocie przez starszą jej towarzyszkę zaczepionym. Tylko już wszelki cień uprzedniego ożywienia zniknął z jej twarzy. Zmysły jej przestały pić z kielicha rozkwitłej przyrody rozkoszny napój zapomnienia. Gryząca troska przejrzała się w zwierciedle jej starych, przezroczystych źrenic; jakieś wspomnienia czy wstręty opuściły w dół końce ponsowych warg, nadając im wyraz znudzenia i goryczy...
Wtem na drodze zaterkotały znowu koła, tylko nieco inaczej niż wprzódy. Nie był to głuchy i do cichego grzmotu podobny turkot faetonu, ale klekotliwe i z lekkiem skrzypieniem połączone toczenie się kół prostego wozu. Kurzawa też podniosła się znacznie mniejsza, opadła prędko i dwie kobiety, obejrzawszy się, ujrzały długi wóz, napełniony słomą, którą z obu boków podtrzymywały drewniane drabiny, a okrywał, wzdłuż wozu rozesłany, pasiasty i barwisty, na domowych wiejskich krosnach utkany kilimek. Wóz ten ciągnęła para Koników małych, tłustych, z których jeden był kasztanowaty, z konopiastą grzywą, a drugi — gniady, z białemi nogami i białą łatką na czole. Oplatała je zrzadka uprząż z prostych, grubych powrozów. Gdyby nawet koła tego wiejskiego ekwipażu nie turkotały wcale, a ciągnące go dobrym truchtem koniki stąpały bez najlżejszego szelestu, zbliżenie się jego dałoby znać o sobie przez unoszący się zeń wielki gwar głosów. Napełniało go towarzystwo liczne. Na słomie, okrytej pasiastym kilimkiem, pomiędzy okrągłemi poręczami drabin, siedziało kilka kobiet, z których jedna tylko była niemłoda, w ciemnej chustce na plecach i wielkim czepcu na głowie, — inne zaś, niby klomb ogrodowy, kwitły rumieńcami twarzy i jaskrawemi barwami ubrań. Było im tak ciasno, że siedziały w różnych postawach i kierunkach, twarzami, bokami i plecami ku sobie zwrócone, ściśnięte jak kwiaty w bukiecie. Jednym z nich w tym ścisku chustki z głów pospadały i tworzyły na plecach kapiszony z muślinu, albo z perkalu; innym kosy nawet czarne albo złociste rozwinęły się na błękitne albo różowe staniki; a u wszystkich nad uszami i przy skroniach zwieszały się albo sterczały, wetknięte we włosy, kwiaty, ponsowe, liliowe i żółte. Wóz trząsł niemi i silne ich kibicie chwiał wciąż w kierunki różne; chwytały się też drabin ciemnemi rękami, albo czepiały się wzajem swoich ramion i sukni, śmiejąc się i gadając głośno wszystkie razem. W tym gwarnym ogródku było tak ciasno, że woźnicy zabrakło miejsca do siedzenia: kierował więc końmi, stojąc u samego brzegu wozu, a możnaby przypuścić, że postawę tę przybrał, nie z konieczności, ale przez zalotność, dlatego, aby w najkorzystniejszem świetle wydać się współtowarzyszkom podróży. Był to mężczyzna trzydziestoletni, wysoki i tak zgrabny, jakby go matka natura z lubością i wielkiem staraniem na łonie swojem wypiastowała. Tymczasem, nie co innego, tylko ciężka praca około zdobywania jej darów, gorące jej żary letnie i dzikie powiewy nadały temu ciału taką harmonią i siłę, że trzęsący się i podskakujący wóz nie mógł zmącić ani na chwilę jego prostych i wynio-