Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 059.jpeg

Ta strona została przepisana.

słych linii. Od ogorzałej cery jego twarzy silnie odbijały złociste, bujne wąsy i jasno-złote włosy, opadające zpod czapki na kołnierz szarej, krótkiej siermiężki, ku ozdobie zapewne zieloną taśmą oszy tej. Niedbale w ogromnych rękach trzymając lejce i nie odwracając twarzy ku wiezionym przez się kobietom, odpowiadał wesoło na ich pytania i przycinki, a czasem męzki śmiech swój łączył z chórem cienkich piskliwych śmiechów dziewcząt.
Marta i Justyna zatrzymały się u brzegu drogi, w cieniu wierzby, której kwiat, podobny do zielonych robaczków, osypywał im suknie i głowy. Marta w kierunku jadących machnęła białą chustką i niezwykle u niej przyjaznym głosem krzyknęła:
— Dobry wieczór, panie Bohatyrowicz! dobry wieczór!
Woźnica szybko zdjął czapkę, odkrywając czoło mniej opalone od reszty twarzy, gładkie i pogodne.
— Dobry wieczór! — odpowiedział.
— Dobry wieczór! — chórem krzyknęły dziewczęta.
— A zkądżeś to pan wziął tyle dziewcząt? — zawołała znowu stara panna.
— Po drodze jak poziomki uzbierałem, — nie zatrzymując koni, ale tylko zwalniając nieco ich biegu, odpowiedział zagadnięty.
Jedna z dziewczyn, snadź najśmielsza, przechylając się przez drabinę wozu i białemi zębami błyskając, głośno prawić zaczęła:
— Piechotą, proszę pani, szłyśmy... a on nas napędził, toś-my mu kazały, aby nas zabrał...
— Oho! kazały! — zażartowała Marta.
— A jakże! — potwierdziła dziewczyna z wozu, — czy ja nie mam prawa jemu nakazywać? jaż jego strzeczna siostra! dla siostry szacunek mieć powinien! Bardzo słusznie!
W tej chwili wóz zrównał się ze stojącemi pod wierzbą kobietami, woźnica po raz drugi zdjął czapkę, i spojrzenie jego z wysoka spłynęło na Justynę. W tem szybkiem spojrzeniu dostrzedz można było, że oczy woźnicy błękitne były jak turkusy, i że w tej chwili przeleciała w nich błyskawica. Ale wnet włożył na głowę czapkę, twarz znowu ku drodze zwrócił i, poruszywszy lejcami, zawołał na konie, aby szły prędzej.
Wóz zaczął toczyć się prędzej. Justyna, z zaciekawieniem w oczach, z rozchylonemi w uśmiechu ustami poskoczyła i gestem wesołym, któryby nawet wykwintnemu oku mógł wydać się rubasznym, rzuciła na jadące kobiety swoją więź kwiatów. Na wozie wybuchnęły śmiechy, dziewczęta chwytały rozsypane kwiaty; niektóre z nich wołały: — Dziękujemy, dziękujemy panience!
Ale woźnica nie obejrzał się i nie zapytał o przyczynę powstałego na wozie gwaru. Zamyślił się o czemś tak bardzo, że aż głowę, którą przedtem wysoko trzymał, trochę pochylił.
Dwie kobiety iść znowu zaczęły. Marta mówiła:
— Ten Janek Bohatyrowicz na pięknego i dzielnego chłopaka wyrósł... Znałam go dzieckiem... znałam ich niegdyś wszystkich... dobrze i zblizka...
Zamyśliła się, mówiła ciszej trochę niż zwykle.