Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 064.jpeg

Ta strona została przepisana.

pniowo i nieubłaganie proceder swój wiodącą przemianę bogactwa w nędzę.
W przyległym wielkiemu salonowi pokoju, którego okno, tak jak i okna salonu, wychodziły na błękitniejący zza rzędu starych lonów Niemen, znajdowało się towarzystwo złożone z czterech osób. Pokój ten miał pozór gabinetu kobiety wykwintnej. Wszystko tu było miękkie, ozdobne i wbrew temu, co działo się w innych częściach domu, dość jeszcze nowe. Obicie, osypane bukietami polnych kwiatów, miało pozór nieco sentymentalny; gotowalnia, okryta zwojami białego muślinu, połyskiwała kryształowymi i porcelanowemi cackami; na piętrówkach leżały książki, stały zgrabne koszyki i pudełka z przyborami do ręcznych robót. Materya okrywająca sprzęty pensową barwą swoją sprawiała na pierwszy rzut oka wrażenie świetności.
Z temi wszystkiemi szczegółami sprzeczała się atmosfera pokój ten napełniająca. Była ona duszną i pełną zmieszanych zapachów perfum i lekarstw; ponieważ zaś okna i drzwi od przyległych pokojów szczelnie były zamknięte, pokój więc ten przypominał pudełko apteczne, oklejone papierem w kwiatki i napełnione wonią olejków i trucizn. W rogu tego pokoju, na ponsowym szeslągu, we wpół leżącej postawie siedziała kobieta, w czarnej jedwabnej sukni, z kibicią zbyt szczupłą, ale mającą w kształtach swoich i ruchach wiele delikatnego wdzięku, z twarzą niegdyś snadź zupełnie piękną, a i dziś jeszcze, pomimo przywiędnięcia i zbytecznej chudości, uderzającą niezmierną delikatnością płci, wielkością czarnych oczu, o powłoczystem, łagodnem spojrzeniu, bujnością wreszcie czarnych, starannie ułożonych włosów.
Jakkolwiek zkądinąd wyglądała na lat blizko czterdzieści, nie miała ani jednego siwego włosa, i jakkolwiek kibić jej i cera zdradzały do niedołęztwa posuniętą fizyczną słabość, drobne jej wargi były czerwone i świeże, jak u młodziutkiej dziewczyny. Rączki miała drobne, tak chude i delikatne, że prawic przezroczyste, tak pielęgnowane, że paznogcie ich posiadały kolor róży i połysk politury. Z wyrazem niemocy lub rezygnacyi splatała je i opuszczała na suknię, albo, rozmawiając, czyniła niemi gęsta rzadkie, drobne, powolne, objawiające śmiertelną obawę przed Wszołkiem żywszem i choćby odrobinę energiczniejsze;» poruszeniem ciała czy ducha.
Była to pani Emilia Korczyńska, od lat dwudziestu kilku żona Benedykta Korczyńskiego, właściciela odziedziczonego przezeń po ojcach i dziadach Korczyna.
Naprzeciw pani domu siedziała kobieta na pierwszy rzut oka wcale do niej niepodobna, ale po przypatrzeniu się mająca z nią mnóztwo podobieństwa. Zdawałoby się, że każda z nich należała do innego gatunku, ale do tej samej familii istot. Nieco młodsza, mniej widać piękna za młodu, więc teraz zupełnie już nieładna, była ona zarówno szczupłą i delikatną, słodką i cierpiącą; tak samo jak tamta splatała i opuszczała ręce, takie same czyniła gęsta, taki sam miała głos smutny i osłabiony; tylko, zamiast pięknego