Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 069.jpeg

Ta strona została przepisana.

Tu połknęła proszek. Miała tyle powabu, gracyi przy połykaniu lekarstwa, ile go ma wyćwiczona tancerka w przybieraniu zalotnej pozy. Jednak widać było, że cierpiała naprawię, ręką dotykała piersi i gardła, w których czuła nieznośne duszenie.
— Czy świeże powietrze ulgi pani nie przynosi? — ze współczuciem zapytał Rożyc. — Może pani okno otworzyć rozkaże?
— O, nie, nie! — z żywem przeczeniem zawołała cierpiąca kobieta; — ja się tam lękam wiatru, przeciągów, słońca... Od wiatru dostaję zawrotu głowy, od ciągów — newralgii, od słońca — migreny... Tereniu, proszę cię, podaj mi toaletowy ocet...
Kirło, cały nad nią schylony, z czułością szeptał:
— Cóż? czy lepiej trochę?... dusi ciągle? może przechodzi?
Teresa, podając ocet, schyliła się też nad towarzyszką:
— Początek migreny? prawda? Mój Boże! i mnie także zaczyna, głowa boleć...
Pani Emilia, nacierając skronie octem, cichutko szepnęła:
— Moja Tereniu, ta Marta nie wraca dotąd z kościoła... Jestem niespokojna o obiad... idź dowiedz się, czy nakrywają do stołu. Czemu ta Marta nie wraca?... Nie wiem czy gotują już dla mnie rosół... czuję, żenić innego dziś jeść nie będę mogła... Ach, ta Marta nie wraca...
Z żywością i gracyą podlotka Teresa biegła ku drzwiom, gdy te szeroko się otworzyły i do gabinetu wszedł mężczyzna wysoki, barczysty, siwiejący, z długim wąsem, ogorzałą twarzą, pomarszczonem czołem i ciemnemi wielkiemi oczami, w których na pierwsze wejrzenie nic więcej wyczytać nie można było nad troskę i prawie ponure zamyślenie.
Na powitanie gospodarza domu, Pana Benedykta Korczyńskiego, dwaj goście szybko powstali. Ręka, którą im na powitanie podawał, była wielką, od opalenia zgrubiałą. Zimno dotknął dłoni Kirły, a szczerszem nieco, choć obojętnem także, ściśnięciem objął białą i gładką jak atłas, wypielęgnowaną i wychudłą rękę — Różyca.
Teraz dopiero, gdy Różyc, witając pana domu, w świetle okna stanął, dokładnie obejrzeć było można powierzchowność jego arystokratyczną, jeszcze piękną, choć wyniszczoną i cierpiącą. Wysoki był i bardzo cienki, na małej i zgrabnej głowie fryzował włosy, dlatego zapewne, aby ukryć tworzącą się nad czołem łysinę. Twarzą jego, o rysach prawidłowych i delikatnych, skórze białej i gładkiej jak welinowy papier, wstrząsały co chwila nerwowe drgania, przebiegające czoło i brwi... Od pierwszego rzutu oka poznać w nim można było człowieka bardzo światowego, przez fizyczną może słabość łagodnego i z systemem nerwowym chorym. Gdy stanął obok silnego, barczystego, ogorzałego pana domu, dwie ich postaci przedstawiły sprzeczność tak wielką, jakgdyby każdy z nich urodził się i żył na innej planecie. Jedną tylko cechę mieli wspólną: obaj wydawali się smutnymi. Korczyński, wielką swoją ciemną ręką pociągając w dół długiego wąsa, usiadł przy oknie i, patrząc na żonę, rzekł: