Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 071.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Możeby okneo otworzyć? straszny tu zaduch!
— O, nie! — łagodnie odpowiedziała pani Emilia, — wiesz o tem, że ja nie mogę siedzieć przy otwartych oknach...
— Głupstwo! — odparł Korczyński; — musisz chorować, w takim zaduchu siedząc.
Delikatna, cierpiąca kobieta spłonęła rumieńcem. Zawstydziła się rubaszności męża, okazanej wobec mało jeszcze znanego gościa. Spuściła powieki, dotknęła piersi i gardła, umilkła.
I wszyscy przez chwilę milczeli. Czuć było, że w zaduchu tego pokoju wszystkim zrobiło się duszno. Pani domu coraz bezwładniej chyliła się na swoim szezlągu. Kirło usłużnie posuwał ku niej wyszyte na kanwie poduszki; Korczyński długi wąs swój na gruby palec nawijał; binokle Różyca błyskały w cieniu ciekawie i jakoś drwiąco.
W tej chwili, kędyś z dołu, słyszeć się dały pluski wody i przeciągłe basowe wołania. Korczyński i Różyc jednocześnie spojrzeli w okno. Za oknem, za przezroczystą ścianą klonów, po błękitnym Niemnie płynęły tratwy, w mowie miejscowej „płytami“ zwane; jedna za drugą, pod ciemną ścianą boru wieńczącego wysoki brzeg rzeki, płynęły złote w słońcu, a stojący u steru „płytnicy,“ w białej odzieży, silni jak wodne olbrzymy, nadając rudlom ciężkie pół obroty, uderzali niemi po wodzie, która z wielkim pluskiem tryskała w perlistych kaskadach. Zarazem ludzie ci rozmawiali z sobą długiemi, basowemi krzykami, które obijały się o bór ciemny i wywoływały w nim głośne echa.
Po przeciwległem wybrzeżu, pod gęstym borem, chodzili ludzie różni, pojedyńczo i gromadnie, w szarych i białych ubraniach; gdzieniegdzie, nizko nad rzeką, skrzydlatemi punktami przelatywały rybitwy; w jednem miejscu rybackie czółenko kręto prześlizgiwało się pomiędzy płytami; w klonach szczebiotały szczygły, gwizdała wilga, zanosiła się od krzyku czeczotka. Świat cały stał w cudnej pogodzie, jak czara nalana błękitem i złotem.
— Piękna miejscowość — rzekł w zamyśleniu Różyc.
Korczyński wskazał mu ręką pracujących około rudli płytników.
— Ci ludzie nie mają także święta...
Różyc zdjął binokle i długą atłasową ręką powiódł po zmiętem i drgającem czole.
— Mnie się zdaje — rzekł, — że oni zawsze mają święto. Są zdrowi, silni... i jakiemkolwiek jest ich życie... żyć chcą...
— Może pan ma słuszność — po krótkim namyśle odpowiedział Korczyński. — Praca nieszczęściem nie jest; idzie tylko o grunt, na którym człowiek pracuje i o... skutki. Jeżeli co krok głową o mur uderzać się musisz i myśleć, że wszystko cokolwiek-byś zrobił... na dyabła zda się...
Machnął ręką i umilkł. Różyc cierpiącemi swemi, ale inteligentnemi, oczami z zajęciem spoglądał na ogorzałe, zorane czoła i w dół spuszczone wąsy obywatela.
— Do czego pan ostatnie słowa swoje stosujesz? — zapytał.