Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 080.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Otóż to — zaczął gderliwym tonem, — jak tylko goście przyjadą, albo co tam innego stanie się, Franek u mnie ani nosa nie pokaże... Jeden ten chłopiec do wszystkiego... i przy kredensie, i do stołu usługuje, i mnie, i panu Benedyktowi... Do czego to podobne, aby w takim domu... nie było komu wody podać i surduta oczyścić?
— Już oczyszczony! — odpowiedziała Justyna.
— Oczyszczony... oczyszczony... — gderał stary, — a któż go oczyścił? ty sama! Czyż to pięknie, aby panienka surduty czyściła?... do czego to podobne?
Po ustach Justyny przemknął uśmiech. Stanęła na środku pokoju i zamyśliła się chwilę.
— Jak ja ztąd wyjdę — rzekła, — ojciec znowu grać zacznie...
— A może... — odparł stary; — to i cóż?
— Teraz nie można — odrzekła, — bo jak na obiad zawołają, trzeba, aby ojciec był już ubrany... lepiej może pudło na klucz zamknąć...
— No, no! nie zamykaj... Nie zamykaj!...
Nic już nie odpowiadając, zakręciła mały klucz w zamku, schowała go do kieszeni i wyszła.
Drugi pokój na górze, niezbyt mały i bardzo czysty, o dwu łóżkach i umeblowaniu skromnem, lecz dostatecznem, stanowił od lat kilku wspólne mieszkanie Marty i Justyny. W tym pokoju Justyna stanęła przed otwarłem oknem i, rozplótłszy warkocze, powolnym ruchem rozczesywać zaczęła gęstwinę czarnych włosów, w które podczas rannej przechadzki wplątały się były zielone igły i młodziutkie gałązki sośniny... Na Niemnie ruch ustał zupełnie. Tratwy przepłynęły, rybackie czółna znikły; samotność zalegała płynące błękity wody, nad któremi, czasem tylko, w olśniewającej światłości słonecznej, szybko i kręto przelatywały połyskliwe jak atłas rybitwy. Na cichą wodę wypłynęła łódź mała, od jednego brzegu do drugiego wioząca dwóch ludzi. Jeden z tych ludzi siedział na dnie łodzi i twarz nad wodę pochylał tak, jakby z zajęciem przypatrywał się podwodnej roślinności, która tu i owdzie wybijała się na powierzchnię kępami okrągłych liści i żółtych kwiatów wodnych lilii. Drugi, wysoki, w stojącej postawie rozgarniał wiosłem wodę, zataczajacą dokoła łodzi koliste brózdy. Justyna spostrzegła, że ten przewoźnik, wstrzymawszy nieco ruch wiosła, z podniesioną twarzą patrzy chwilę na dom, u którego szczytu stała ona w otwarłem oknie. Potem, gdy już łódź przybiła do brzegu, człowiek ów, wyskoczywszy na przeciwległe wybrzeże, stanął i znowu w tym samym kierunku spojrzał; ale wnet, nakształt górskiego jelenia, prędko i zręcznie wbiegać zaczął na wysoką, piaszczystą ścianę. Od chwili do chwili zatrzymywał się i podaniem ręki, albo podłożeniem dłoni pod łokieć, dopomagał towarzyszowi, który wstępował na górę znacznie po wolniej, z trudnością, z przygarbionemi trochę plecami i pochylonym karkiem. Pierwszy z tych dwu ludzi ubrany był w krótką i zgrabną siermięgę, zielonemi taśmami przyozdobioną; drugi miał na sobie długą