Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 087.jpeg

Ta strona została przepisana.

przyszła pora wypłacenia czasowo ustanowionych podatków, nowy dług zaciągnąć musiał. Innym znów razem, mianowicie przed ożenieniem się z panną młodziutką, ładną, pięknie wychowaną, w której serdecznie był zakochany, zachciało mu się ogród korczyński wykwintnie urządzić i cały stary dom swój rodzinny otoczyć zbytkiem kwiecistych kobierców i aksamitnych trawników. Sam już posiadał znawstwo roślin; wynalazł sobie bardzo biegłego i również kosztownego ogrodnika. Przez dwa lata potem były istotnie w Korczynie cudne trawniki i osobliwe kwiaty, szparagi zadziwiającej grubości, brzoskwinie i nawet ananasy; ale po dwu latach, jawnie i absolutnie okazała się niemożność utrzymania nadal tego świetnego stanu rzeczy, bez niebezpiecznego zaniedbania najważniejszych majątkowych potrzeb i interesów.
Gdyby jeszcze kilka podobnych zerknięć ku obłokom, a Benedykt Korczyński byłby do szczętu zrujnowany. Ale w naturze jego, zapalczywej zkądinąd, istniała zdolność do powściągliwości. Powściągnął się od wszelkiego wierzgania i rozdymania nozdrzy, a lekkie i pełne gracyi kształty rumaka, powoli, stopniowo przelewały się w grubą i ponurą, ale w równem i cierpliwem stąpaniu niezmordowaną, postać wołu. Czy ta metamorfoza przyszła mu z łatwością? Nigdy z tem nie zwierzał się przed nikim, a raczej przed jedną tylko osobą zwierzać się kiedyś chciał i próbował...
Dwanaście lat minęło było od owego osierocenia po braciach, majątkowego zubożenia i śmiertelnego rozbicia się młodzieńczych jego ideałów, kiedy, pewnego letniego wieczora, Benedykt po obszernym ogrodzie Korczyńskim szukał swojej żony. Reszki dziennego światła padały mu na twarz, opaloną od słońca i błyszczącą od potu; szedł prędko i szerokiemi krokami; gruby i do czerwoności ogorzały kark nizko pochylał. Coś go dręczyło, bo koniec długiego wąsa do ust wkładał i w zamyśleniu zębami go przygryzał.
Po długiem szukaniu i kilkakrotnem wołaniu usłyszał nakoniec, ożywający się z głębi cienistej altany, łagodny i srebrny głos żony. Altana, z przezroczystej kraty wdzięcznie zbudowana i pachnącem kaprifolium gęsto opleciona, była jedną z nielicznych pozostałości owych ogrodowych upięknień, które przed ożenieniem się przedsięwziął był Benedykt. Teraz dość było jednego rzutu oka, aby poznać, że myśli o jakichkolwiek ulepszeniach estetycznych na tysiące mil oddalonemi od niego były.
Wszedłszy do altany, Benedykt pokilkakroć ucałował rękę i czoło żony i obok niej usiadł. Ładna, trzydziestoletnia brunetka w białym negliżu, w postawie objawiającej znudzenie i znużenie, siedziała, na wygodnej ogrodowej ławce i, poduszkę mając za plecami, ślicznie obute stopy na nizkim stołeczku opierała. Na kolanach jej leżała otwarta książka. Wejście męża nie ożywiło jej zasępionych rysów; uchyliła się nieco, aby twarz swoję odsunąć od głośnego i gorącego jego oddechu.
— Takem się zmęczył, moja Emilciu — zaczął, — że już trochę odpocząć muszę. Niech tam sobie ekonom i robotnicy poczekają, a ja kwadransik przy tobie posiedzę... Uf! te żniwa! nim je