Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 093.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Ja... moje... mnie... dla mnie... przy mnie...
Po chwili wstał. Zdawać się mogło, że wysoka i silna postać Jego cięższą jeszcze stała się niż wprzódy.
— Prawdę powiedziałaś, — rzekł, — że nie rozumiemy się i zapewne nie zrozumiemy się już nigdy... Nie jest to już dla mnie nowem odkryciem, tylko dotąd łudziłem się jeszcze... Cóż robić? Niech jeszcze i to... Tylko pozwól powiedzieć sobie, że te twoje „kwiaty na piaskach,“ „wstrząsające błyskawice,“ „gwiazdy losu,“ „mogiły“ i t. p. górności nie są wcale poezyą, jak to sobie wyobrażasz, ale przestarzałą i złej wody romantycznością... Ja także niegdyś znałem się na rzeczach wzniosłych i od pospolitości życia oderwanych, a wyrzekłem się ich, nie dla hulanki i nie dla metresy, ale dla konieczności i obowiązków życia. Może i w tem jest trochę poezyi, ale ty się na takiej nie znasz... Cóż robić? Niech jeszcze i to...
W głosie jego słychać było trochę łez, ale więcej powściąganego gniewu. Wyszedł z altany.
Długo potem Benedykt w gabinecie swoim i na ganku domu wypłacał tygodniową należność robotnikom, naradzał się z ekonomem, głośny i żwawy spór wiódł z dwoma Bohatyrowiczami, którzy przyszli prosić o zwrot koni, w jego zbożu pochwyconych. Ostatnia ta czynność najwięcej zmęczyła go i zgryzła. Od ludzi, którzy w płóciennych kapotach stali na wschodach ganku, żądał pieniężnej zapłaty za stratę, którą poniósł. Oni prosili się zrazu, potem jeden z nich stawił się hardo, zaprzeczając wszystkiemu, wyrzucając mu zbytnią surowość i dla ich położenia niewzględność. Ubodło go to widać do żywego, bo odpowiadając głos tak podnosił, że aż krzyk jego na cały dwór się rozlegał. Ale i jeden z tych ludzi, średniego wzrostu, z twarzą do rydza podobną i zuchwale sterczącemi wąsami, uniósł się także.
— Niechże nas sądy sądzą! — zawołał, — niech pan na nas skargę podaje... bez procesu obdzierać się nie pozwolim...
— Podam — krzyknął Korczyński, — i także nie pozwolę, abyście mnie okradali...
— Za pozwoleniem pańskiem! — krzyknął zagrodowiec, — złodziejami nie byliśmy i nie będziemy nigdy... Teraz my na pana podamy skargę, za ubligę...
— Podawajcie i do samego dyabła, tylko mi z oczu ruszajcie! Zaraz! Jak nazywacie się? to jest imiona wasze?
Starszy i wyższy, chudy, schorowany i dotąd prawie ciągle milczący, postąpił krok naprzód: oczami, które niegdyś błękitne być musiały, ale teraz spłowiały i wyraz miały cierpiący, na Korczyńskiego popatrzył i cicho odpowiedział:
— Anzelm Bohatyrowicz.
Na szczególne spojrzenie i szczególniejszy jeszcze dźwięk głosu, z jakiemi to imię i nazwisko wymówiono, w gniewie swoim najmniejszej nie zwracając uwagi, Korczyński zapytał:
— A drugi?