Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 113.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Co tam! — zaczął w kącie ganku jakiś widocznie zgryźliwy i mocno przez życie zgryziony sąsiad; — co tam te Prusaki! bez Prusaków swoi ogryzą nas jak psy kości... deszczem jednego procesu z chłopami o pastwisko nie ukończył, a już mi drugi o grunt pod leśnictwem wytoczyli!
— Oj! te procesa! — stęknął pan Benedykt.
— Napłodziło się ich u nas jak robactwa w mokre lato! — zauważył ktoś inny.
— A propos! — zaczął Darzecki, — jakże tam z tym twoim procesem, panie Benedykcie, który ci ta szlachta... jakże się nazywa?... wytoczyła?
— Bohatyrowicze! — podjął Korczyński, — a cóż? złupić chcą że mnie pięćdziesiąt włók wygonu... ktoś w nich wmówił, że wygon do nich należeć powinien... Wnieśli do sądu... i w pierwszej instancyi przegrali.. Zanoszą teraz apelacyą... trwa to już dwa lata, a co mnie ta historya pieniędzy i zgryzoty kosztuje!...
— Czy nie mają żadnej racyi? — przerwało parę głosów.
— Taką chyba, że paszy mają mało, więc chcą moją właśnością paść swoje inwentarze, — bronił się pan Benedykt. — Planami i wszystkiemi dokumentami dowieść mogę...
Zapalać się zaczął i byłby pewno długo rozwodził się nad procesem, o którym mowa sprowadziła mu na czoło zdwojoną ilość zmarszczek, ale zobaczył kilka osób z przedpokoju do salonu wchodzących i śpiesznie zerwał się z krzesła. W tej samej chwili jedna z pań na kanapie siedzących i wszystkiem, co je otaczało, bardzo zajętych rękę do czoła podniosła.
— W Imię Ojca... — cicho do sąsiadki szepnęła, — toż to Kirłowa zjawia się tutaj! A zkądże jej się to wzięło! Już chyba lat z dziesięć nigdzie w sąsiedztwie nie bywa! Ależ zmieniła się, zmieniła! o, moja pani!
W progu salonu pan Benedykt z widocznem i szczególnem uszanowaniem podawał ramię kobiecie, za którą postępowała młodziutka, niespełna może szesnastoletnia, dziewczyna i dwóch młodszych chłopców, w szkolnych ubiorach. Średniego wzrostu, szczupła, prosta, z wdzięczną linią szyi i ramion, żona Kirły wyglądała zdaleka na kobietę bardzo młodą, a złudzeniu temu dopomagały włosy niezmiernie jasnej barwy, z tyłu w prześliczny, ogromny warkocz upięte. Zblizka dopiero uderzał i prawie zadziwiał kontrast, który z młodością jej kibici i warkoczy tworzyła twarz tak ogorzała, że od włosów ciemniejsza, z czołem przerzniętem kilku poprzecznemi zmarszczkami, ze zwiędłemi, choć bardzo kształtnemi, usty. Była to, poprostu, zgrubiała i sterana twarz kobiety jeszcze młodej, bo trzydziestoparoletniej, z natury wcale ładnej. Bardzo zgrabna pomimo swojej starej i niemodnej sukni, szła przez salon wsparta na ramieniu gospodarza domu, nieśmiała jakaś, prawie przelękła, z niepokojem oglądająca się na idące za nią dzieci. Kiedy pani Emilia, powstawszy z kanapy i szeleszcząc suknią, okrytą bogatym i błyszczącym haftem, wprowadzała ją do grona