Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 116.jpeg

Ta strona została przepisana.

po koleżeńsku mocno niemi zatrząsł i szybkim ruchem obok niej usiadł.
— Jak dawno ja panią... pannę Maryą... czy można, jak dawniej, mówić: Maryniu?
— Można, — odszepnęła, rumieniąc się po brzegi jasnych włosów i ukazując w uśmiechu rząd śnieżnych zębów.
— A pani... Marynia, będzie mi mówiła po imieniu?
— Czemużby nie? — ze zdziwieniem odpowiedziała.
— Dawno już ciebie nie widziałem, moja droga, kochana Maryniu! Dwa lata nie byłem w domu... Jak ty od tego czasu urosłaś!...
— I ty, Widziu, zmieniłeś się trochę... zmizerniałeś...
— Pracuję... uczę się... myślę... a ty co porabiasz?
— Młodszą siostrę uczę... ogród warzywny i nabiał zupełnie już do mnie należą...
Ostatnie słowa już z dumą wyrzekła.
— Ą stara Maksymowa czy żyje? — zapytał Witold.
— Żyje, zdrowiuteńka!
— To dobrze! A też dzieciaki, nad któremi dwa lata temu tak ślęczałaś?
— Już czytać umieją...
— Moja ty droga, dobra! jak ja się cieszę, że zobaczyłem ciebie!... Ile ja tobie do powiedzenia mieć będę!
— Przyjedziesz do Olszynki?
— A jakże! przyjadę! przyjadę! nie raz, sto razy!
Z dziecinnem uszczęśliwieniem, od którego oboje drżeli prawie, Witold Korczyński i Marynia Kirlanka patrzyli sobie w oczy.
Wtem, jakby wtór do ich radości, rozległy się w salonie naprzód fortepianowe akordy, a potem przeciągłe tony skrzypiec. Przed chwilą pani Emilia uczuła, że dalsze rozmawianie z gośćmi stawało się dla niej coraz trudniejszem; sztuczne podniecenie, które zrana uczyniło ją żywą i mowną, ustępowało przed znużeniem i osłabieniem; szczupła jej kibić garbiła się i opadała na poręcz kanapy: poprostu, siły ją opuszczały. Gasnącemi oczyma porozumiała się z Justyną; ta wstała i zbliżyła się do fortepianu. Orzelski, który po wysączeniu z kieliszka ostatniej kropli likieru i kilku krygach wykonanych przed rumieniącą się Teresą Plińską, drobnemi kroczkami kręcił się dokoła leżących na fortepianie skrzypiec, ujął je teraz powoli, z lubością, jak najmilsze dziecię, i z oczami rozkosznie przymrużonemi smyczkiem po strunach powiódł.
Dźwięki muzyki napełniły salon. Ojciec i córka grali jakąś piękną, długą i trudną kompozycyą, przy której stopniowo, ale zadziwiająco. Orzelski zmieniał się i przetwarzał. W miarę rozwijania się i potężnienia tonów zpod smyczka jego wychodzących stary muzyk także wyrastał, usubtelniał się, szlachetniał. Niewielka i pękata postać jego nabierała linii prostych; nizkie i białe czoło, z którego w tej chwili zniknęły wszystkie zmarszczki, wysoko podnosił; wzrok promienny, natchniony daleko kędyś posyłał. Lotne marzenia i skrzące zapały, morza rozkoszy i smutku, ze strun