Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 121.jpeg

Ta strona została przepisana.

i niosąc ozdobny płaszcz pani domu, z krwistym rumieńcem na policzkach i obrazą w oczach, do salonu powróciła. Za nią, doskonale nad sobą panujący, szkłami binokli pobłyskując, z koronkową chustką i parasolką w ręku, szedł Różyc. Zapewne, w tem towarzystwie zauważono dość wyraźne zajęcie się bogatego pana ubogą krewną gospodarstwa, bo kilka osób spojrzało na nią ciekawie i z zadziwieniem, a Klotylda, już na ramieniu męża zwieszona, z ironicznym uśmieszkiem na ustach obrzuciła ją od głowy do stóp jednem z owych spojrzeń, które z namiętnych i wymownych oczu wypadały jak strzały obelgi. Ale to młode serce, o szczęście swoje strwożone, tylko co dopiero przyjmować w siebie zaczęło truciznę życia: więc gniew i pogarda ustępowały w niem prędko przed smutkiem i rozżaleniem. U stóp wschodów gankowych stojąc, Klotylda mocno, mocno tuliła się do boku męża i podnosiła ku niemu rozżalone oczy. On na nią nie patrzył. Oczekując na zejście z ganku matki i gospodyni domu, z niecierpliwością w zaciśniętych wargach, wzrok napełniony nieziszczonemi marzeniami topił w gęstwinie ogrodu. U brzegu ganku gospodyni domu dalszy pochód gości zatrzymywała. Owinięta płaszczem, z głową koronkami mocno omotaną, z rozpiętą parasolką, mężnie wyszła na ganek, ale przed wschodami, rozdzielającemi go z ogrodem, zawahała się i stanęła. Wyraz cierpienia i zakłopotania twarz jej okrył.
— Doprawdy — zaczęła, — nie będę mogła... nie, nie, nie będę mogła za nic zejść z tych schodów...
Nikt się temu nie dziwił; wiedziano powszechnie o sposobie życia, który wiodła, tudzież o jej niezmiernie słabem zdrowiu. Kilku panów z pośpiechem pomoc swoję ofiarowało, ale ona jej nie przyjęła. Bardzo dobrze wiedząc o tem, że wygląda jeszcze młodo i powabnie, nie chciała okazać się niedołężną. Jednak schody te były dla niej straszne... Najbliżej stojącym osobom mówiła, że doświadcza takiego uczucia, jakby, przebywając je, koniecznie upaść musiała... Zbliżała się ku nim, i odstępowała; wyciągała naprzód śliczną nóżkę, i z lekkiemi wykrzykami cofała ją, jakby na widok rozwartej paszczęki węża: walczyła z sobą tak, że aż okryła się rumieńcem wysilenia. Nakoniec, z krótkim, nerwowym śmiechem, nie zeszła, ale zbiegła ze schodów prędko, lekko, z wdziękiem... Powodzenie to snadź ośmieliło ją i ucieszyło, bo pośród kilku kobiet i mężczyzn, którzy ją otoczyli, szła dalej aleją ogrodu równym i silnym krokiem, z ożywieniem rozmawiając. Darzecki, który zza karłowego stołu przypatrywał się tej scenie, ironicznie trochę zauważył:
— Ależ twoja żona, panie Benedykcie, nie jest tak bardzo osłabioną, jak się jej zdaje...
— At! — rozdając karty, odrzucił Korczyński, — z nudów zasiedziała się i od chodzenia odwykła... zresztą, zawsze słabe zdrowie miała!...
W pustym zupełnie salonie Justyna, stojąc przed otwartemi drzwiami, patrzyła na towarzystwo, rozsypujące się w różne strony ogrodu, i, odwróciwszy się, ku sali jadalnej zmierzała. Zaledwie