Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 122.jpeg

Ta strona została przepisana.

jednak uczyniła kilka kroków, usłyszała za sobą szybkie stąpanie i zcicha wymówione swoje imię. Zygmunt Korczyński szedł za nią, niespokojne spojrzenie rzucając na fortepian, krzesła i stoły.
— Zapomniałem kapelusza... kapelusza szukam... — ze zmieszaniem i drżącemi usty wyszeptał.
Prędko, nim usunąć się zdołała, zbliżył się ku niej i rękę jej pochwycił.
— Kuzynko — zaczął, — czy nie cofniesz tych słów, które tylko co powiedziałaś?... Zupełnie i nigdy! Więc o „przyszłości zapomniałaś zupełnie, i nigdy niczem dla mnie nie będziesz... nawet przyjaciółką... siostrą? Ależ ja nie mogę...
Osłupiała zrazu, oblana gorącem jego słów i wzroku; prędko jednak i ruchem gwałtownym rękę swoję z dłoni jego wyrwała.
— Czego chcesz ode mnie? — zawołała. — Jakiem prawem, za co robisz sobie ze mnie zabawkę całego swojego życia? Dość już... proszę cię, kuzynie... czego chcesz?
Słowa plątały się w jej ustach i głos zamierał w gardle.
— Duszy twojej chcę, Justyno... przyjaźni... ufności...
— Duszy! — zaśmiała się przeciągle, i ironia mignęła jej w oczach. — Czy myślisz, że jestem takiem samem dzieckiem, jakiem byłam wtedy, kiedy mnie te wszystkie twoje piękne... o! takie poetyczne słowa...
Nie dokończyła. Nagle opanowała siebie i, postąpiwszy parę kroków naprzód, rękę ku ogrodowi wyciągnęła.
— Idź, kuzynku, i podaj ramię żonie, która jest ślicznem i zapewne dobrem dzieckiem, twojemu sumieniu powierzonem. Ona cię kocha... a moja dusza...
Od stóp do głowy drżeć zaczęła.
— Moja dusza — kończyła, — nie przyjmie nigdy tego, co ty jej teraz ofiarować możesz!
Chwiejnym trochę, ale śpiesznym krokiem, jakby nie tylko od niego, lecz i od samej siebie, uciekała, wyszła z salonu.
W sali jadalnej zobaczyła Martę, która, nizko schylając się nad stołem, pogrążona była w układaniu na kryształowych podstawach owoców i konfitur. Stanęła i patrzyła chwilę na szerokie, zgarbione plecy i w tysiąc zmarszczek pociętą twarz starej panny. Przybliżyła się prędko i dotknęła jej ciemnej, kościstej ręki, która z niezmierną starannością bujnym, czerwonym głogiem warstwę białych porzeczek przyozdabiała.
— A toż co? — głowę podnosząc, krzyknęła Marta. — Czego ty chcesz ode mnie? — łagodniej zapytała.
— Może pomódz... przynieść... cokolwiek zrobić?
— Ot, jeszcze czego! Wiesz dobrze, że nie lubię, aby kto wtrącał się do moich interesów... Sama sobie zawsze radę, daję i teraz dam... Baw się, kiedy ci wesoło.
— Mnie nie wesoło... — odpowiedziała.
— A co ja na to poradzę? Melancholiczka jesteś! Do głowy po rozum pójdź; chłopców bałamuć: to i wesoło będzie.