Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 126.jpeg

Ta strona została przepisana.

Pojechały do Korczyna. Z pamięci Justyny nigdy nie wyszła rozmowa matki z Benedyktem Korczyńskim, w której kobieta od dawna już na siłach upadająca, a teraz śmiertelnie zagrożona, błagała krewnego o zaopiekowanie się córką, wrazie jej rychłej zapewne śmierci. Zwątlała i bezsilna, drżała na całem ciele, ręce, wychudłe i jak wosk żółte, załamując, a twarz, jak opłatek przezroczystą, te biedne, oblewając łez strumieniem.
Pan Benedykt mówił niewiele, końce długiego wąsa do ust wkładał i przygryzał, ponuro przed siebie patrzył, aż nakoniec chylącee się przed nim czoło krewnej ucałował i ku niemu wyciągnię żółte ręce ścisnął.
Kiedy powróciły do domu, na dziedzińcu już usłyszały tony skrzypiec. Pan tego domu powrócił, nie na długo. Wkrótce wiadomością o śmierci krewnej przywołany, pan Benedykt przyjechał, z mnóstwem trudów interesa majątkowe uregulował, małą sumkę z ogólnego rozbicia uratował, i owdowiałego ojca razem z czternastoletnią córką do Korczyna zabrał.
Orzelski okazywał się przez ten skład rzeczy zupełnie uszczęśliwionym. Po swojej ostatniej przygodzie romansowej postarzał znacznie, więcej tyć zaczął i dla płci pięknej zobojętniał. Nie pozbył się przecie wszelkich przyjemności życia. Kuchnia korczyńska, dzięki Marcie, była wcale dobrą, a dnie całe zostawały wolne, zupełnie wolne od wszystkiego, cokolwiek przedtem niekiedy ciążyło. Mógł je bez żadnej już przeszkody i odpowiedzialności poświęcać muzyce.
Teraz przed pamięcią Justyny powstała kobieta z majestatyczną postawą, z głową wyniośle podniesioną i skromnie spuszczonemi powiekami, w wiecznem czarnem wdowiem ubraniu. Była to po panu Benedykcie druga jej dobrodziejka. Zobaczywszy dziewczynkę, która jeszcze nosiła żałobę po matce, przyciągnęła ją ku sobie i serdecznie ucałowała. Zawsze smutne jej oczy napełniły się litością. Do obecnego pana Benedykta rzekła, że krewna Korczyńskich nie może być dla nich obcą, że obowiązek jej wychowania na jednym tylko z braci ciążyć nie powinien, że ona w imię Andrzeja prosi o danie jej w nim udziału. Gdy wymawiała imię znikłego męża, chłodne zawsze jej usta drżały.
— Ty wiesz, bracie — dokończyła, — jak niezachwianie chowam w sercu miłość i wierność dla tego bohatera mego. Niewidzialny cielesnym oczom, jest on zawsze duchowi memu obecny. Często rozmawiam z nim w ciszy nocnej i błagam Boga, aby pozwolił mu słuchać słów moich; kto wie, może prośba moja wysłuchaną bywa! Dziś mu powiem, że w rodzinie jego jest biedna sierota, której losem, wspólnie z tobą, zajmę się w jego zastępstwie.
Zajęła się, nawet szczerze i starannie. Na współkę z panem Benedyktem opłacała nauczycielki Justyny, sprawiała jej coraz nowe i ładne suknie, sprowadzała dla niej książki i noty. Czasem, dorosłą już dziewczynkę, na tygodnie i miesiące zabierała do swoich, niegdyś pięknych i obszernych, a dziś znacznie zmalałych i powoli w ruinę upadających, Osowiec.