Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 128.jpeg

Ta strona została przepisana.

Wszystko to, bez gniewu i uniesienia, bo z krewną Andrzeja źle obejść się nie mogła, owszem, smutnie, ale też i dumnie, wypowiedziała Justynie.
Daleko mniej powściągliwą była ciotka Zygmunta, kobieta bardzo żywa i wysoko ceniąca bogactwo.
— Powinnaś była wiedzieć, moja Justynko — mawiała, — że tacy ludzie jak Zygmunt z takiemi jak ty dziewczętami romansują często, ale nie żenią się nigdy!
Na głowę pana Benedykta posypały się gromy. Pani Andrzejewa co parę dni wzywała go do Osowiec; Darzecka przyjeżdżała sama i z szelestem jedwabnych sukni, wzburzona, głośno swoje gniewy i niechęci wyrażając, wpadała do gabinetu brata. Wdał się też w sprawę i sam arystokratycznie wyglądający Darzecki, monotonną i płynną mową swoją bratu żony oświadczając, że wcale się nie zgadza z jego chęciami i gustami, aby tak blizki przez żonę krewny żenił się — nie wiedzieć z kim...
Pan Benedykt wpadał w gniewy tak głośno, że w całym domu go słyszano, gdy zapytywał: Czy ma dziewczynę utopić, czy zastrzelić? Nakoniec zażądał rozmówić się w tej sprawie z Zygmuntem. Rozmówił się, i na zakończenie z chmurną zartobliwością rzekł:
— Wiesz co, gagatku, jedz sobie znowu za granicę i ucz się malować... Osowce wprawdzie marnują się do reszty, ale tobie samemu pewno serce nie pęknie... bo bo... bo... prawdę mówiąc, sam nie wiesz czego chcesz!
Jakoż wyjechał, — a po dwóch latach, spędzonych w ogniskach sztuk pięknych, przeważnie w Monachium, wrócił żonaty.
Całe to wydarzenie było zrazu dla Justyny ciosem, który wtrącił ją w rozpacz, a potem policzkiem, pod którym uczuła, że jest dumną i że jej godność jeszcze okrutniej zraniono aniżeli miłość. Było ono także ostrą strzałą, i serce jej przeszywając, otworzyło zarazem jej oczy. Spostrzegła i zrozumiała wiele rzeczy, umykających dotąd jej wzrokowi i rozwadze. Zrozumiała przedewszystkiem położenie własne i, dla marnej teraźniejszości wzgardą zjęta zlękła się przyszłości. Dotąd miłość, uciechy jej, cierpienia i marzenia, pożerały jej czas i do syta karmiły myśli i serce. Gdy tego pokarmu zabrakło, spostrzegła i uczuła, że nie posiada żadnego innego dla nasycenia ciężko wlokących się godzin i dni; że w niej i dokoła niej niema nic takiego, na czemby mogła zawiesić kotwicę nadziei jakiejkolwiek, choćby z pospolitego materyału ukutej.
Czasem, gdy zamykała oczy i myślała o tem, co z nią jest i co być może, zdawało jej się, że patrzy w jakąś bezmierną pustkę, po której, niby widma strapione i wątlejące, błąkały się młode siły jej ciała i ducha... Teraz człowiek ten chce znowu w tej pustce rozpalić płomień, który już raz tak srodze oparzył jej skrzydła. Przed kilkunastu zaledwie minutami do głębi swojej istoty czuła się wzruszoną samym tylko dźwiękiem jego głosu. Była już zapomniała, a teraz... czyż znowu? czyż znowu? Sto głosów