Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 129.jpeg

Ta strona została przepisana.

zdawało się w niej wołać: nie! A jednak, w nudzie i bezcelowości życia swojego, może kiedy... może...
Nie była dzieckiem, miała lat dwadzieścia cztery i niegdyś bardzo kochała, — wiedziała, czuła, czem bywa i jakie przemoce wywiera szał krwi i serca... Przerażenie dreszczem po ciele jej przebiegło. Zarazem czoło jej zapłoniło się wstydem. Przypomniała sobie spojrzenia i zaczepki tego drugiego, wykwintnego pana, z wychudłem ciałem, chorobliwie drgającem czołem i atłasową ręką, która tak bardzo szukała i dotknęła jej ręki. Cóż to było? Podobała mu się? Wiedziała to aż nadto, ale czyż także z doświadczenia nie wiedziała, że „tacy jak on, z takiemi jak ona dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy?“
Kimże więc była? jakie było jej miejsce i znaczenie pośród tych, z którymi upływało jej życie? O! naturalnie, powiedziano jej to dawniej i sama to przyznawała: była ona — nie wiedzieć kim!
Obu dłońmi schwyciła się za rozpaloną głowę, w gardle uczuła dławienie żalu, a na podniebieniu palącą gorycz upokorzonej dumy. Jednak uspakajała się powoli.
Z szerokiej przestrzeni przylatywały świeże powiewy i łaskawie muskały jej włosy i szyję. Zza łez widziała wpatrzone w nią litościwie szafirowe oczy bławatków i kłosy zielone, prawie nieruchome, po których przecie cicho płynął kojący szmer... Przed sobą, o kroków kilkanaście, zobaczyła wznoszącą się nad zbożem, rozłożystą i całą w słońcu stojącą gruszę polną; pień, gałęzie i wszystkie liście tego drzewa były złote. Oglądała się dokoła, i na wzburzoną twarz jej spływał wyraz ulgi. Widać było, że powoli o sobie i troskach swoich myśleć przestawała. Pochyliła się i, rozchyliwszy gęste łodygi zboża, z zajęciem popatrzyła na fioletowe lady i rohule, gęstemi splotami obejmujące łodygi żyta. Gdy podnosiła głowę, jeden z kłosów szorstko przesunął się po jej twarzy; wzięła go w rękę i ostrożnie obejrzała napełniające go młode ziarna. Liliowy motyl wzbił się jej z pod stóp i kręto wyleciał nad zboże; ścigała go wzrokiem, póki nie zniknął. Była już teraz o parę tylko kroków od gruszy polnej, i ogłuszył ją krzyk drobnych ptaków, których ilość nieprzeliczona skakała, fruwała, kołysała się pośród złotych liści. tej samej chwili, za zbożem, niedaleko, rozległ się głos ludzki. Był to silny i czysty głos męski, który zawołał:
— Hej, kasztan, hej, hej!
A w minutę potem, po raz drugi:
— Wolniej, gniada, wolniej!
W wołaniu tem, rozchodzącem się po ciszy polnej, nie było nic smutnego; owszem, brzmiało ono raźnie i ochoczo. Wnet potem rozległo się gwizdanie, w którem wyraźnie rozpoznać można było notę piosenki, zaczynającej się od slłów:

„Przy drodze, przy drodze jawor rozkwitnąwszy,
Gdzie pojedziesz, mój Jasieńku, konia osiodławszy?“