Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 130.jpeg

Ta strona została przepisana.

Jaworu tam nie było, ale u stóp gruszy polnej urywał się wązki korytarzyk, i w prostej, długo ze stron obu wyciągniętej linii wysokie żyto stawało nad płachtą nagiej, ciemnej, świeżo zoranej ziemi.
Justyna wyszła ze zbożowej puszczy i pod gruszą stanęła. Z jednej strony w znacznej odległości widać było długą i szaro ztąd wyglądającą wieś; z drugiej dość blizko stały wzgórza porosłe drzewami; naprzeciw, jak okiem sięgnąć, nizki owies i groch biało kwitnący okrywały ziemię. Ta sama ścieżka, którą Justyna zaszła aż w głąb równiny, przerwana płachtą zoranej roli, uparcie odradzała się tuż za nią i, białym paskiem przerzynając puszystą zieloność grochu, ponownie w owsie przepadała.
Od jednego ze wzgórzy, ku gruszy polnej, posuwał się. pług, ciągnięty przez parę koni, z których jeden był kasztanowaty, z konopiastą grzywą, drugi — gniady, z białą nogą i białą łatą na czole. Za pługiem, z rękami opartemi na wysoko sterczących rączkach, szedł wysoki i zgrabny człowiek, w białym, płóciennym surducie, długiem do kolan obuwiu i małej czapce, która skórzanym daszkiem osłaniała mu czoło, a nie zasłaniała z tyłu głowy jasno złocistych włosów; szedł prosto, równym krokiem, bez żadnego widocznego wysilenia; lejce z grubego sznura, mocno z sobą połączone i wzdłuż boków końskich wyprężone, poniżej ramion opasywały mu plecy.
Człowiek ten, idąc, wygwizdywał trzecią już strofę piosnki:

„Rybacy, rybacy, sieci zarzucajcie,
Nadobnego Jasia na brzeg wyciągajcie.“

Pług posuwał się dość prędko; lemiesz głęboko pogrążał się w rolę; po żelaznej, błyszczącej policy nieustannie przepływały strumienie ciemnej, w miałki piasek rozsypującej się ziemi. Niewielkie konie z połyskującą sierścią szły równo i raźnie, a w niejakiej od nich odległości kilka wron, zdając się zaglądać im w oczy, tu i owdzie skakało, albo poważnie i ze spuszczonemi dziobami siadało na grudach.
Nagle oracz gwizdać przestał, i o kilka kroków spostrzedz już było można, że uczuł się zdziwionym. Prędkim ruchem zdjął czapkę z głowy, konie zatrzymał i na kobietę, która tak niespodziewanie dla niego wyszła z pomiędzy gęstego zboża, patrzył ze zmieszaniem na twarzy i w postawie. Usta mu się otworzyły i pod złotawym wąsem ukazały się śnieżne zęby. Uśmiechnął się, twarz odwrócił, zawahał się, chrząknął, nakoniec, snadź bojąc się zbyt głośno przemówić, prawie pocichu wyrzekł:
— Czy panienka potrzebuje czego? Może drogę dokąd pokazać lub robotnikom pana Korczyńskiego co powiedzieć? oni tam za górką...
Odjął ręce od pługa, do odejścia gotów. Justyna postąpiła parę kroków po wązkim zielonym pasie, rozdzielającym ścianę żyta od płachty zoranej ziemi.