Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 137.jpeg

Ta strona została przepisana.

wysmukłe i z widoczną starannością piastowane płonki osypane już; były zawiązkami owoców, a tu i owdzie pomiędzy niemi stare wiśnie stały, całe w potopie czerwonych jagód. Środkiem ogrodu koła wyżłobiły na trawie dość szeroką drogę i gęsto zasiała się na niej biała dzięcielina. Za owocowemi drzewami ze dwadzieścia, ulów, na błękitno pomalowanych, do połowy kryło się w łanie biało i różowo kwitnącego maku, zza którego wystrzeliwały malwy, obrosłe płaskim i różnobarwnym kwiatem, oraz ukazywała się gęstwina, melisy bladej na tle ciemno-zielonych, wysokich i rozczochranych konopi. Dalej, nizko na zagonach, rosły lub wiły się warzywa, żółte słoneczniki wzbijały się nad delikatnym lasem białego kminku; tu i owdzie pod grzędami wyrastały czerwone gaszty i rozpierały się rozłożyste krzaki wieczorników. Stuletnia może sapieżanka gałęzie swoje, już bezpłodne, ale nieprzeniknioną gąszczą listowia okryte, kładła na oknach i ścianie domu, którego okiennice i narożniki, na biało pomalowane, wesoło zza niej wyglądały. Dom, w samej głębi tej sporej przestrzeni stojący, nizki był, szary i słomą pokryty, z jednym kominem i słomianą strzechą. Do ogrodu stał boczną ścianą, w której świeciły dwa spore okna, a mały ganek, z zębiasto wyrzeźbionym okapem i nizkie drzwi do wyjścia miał od dziedzińca, na którym zza niziutkiego opłotka widać byłe świron (lamus), z wystającym i na kilku słupkach opartym dachem, oraz stajnię, przed którą leżała brona, stały kozły do piłowania drzewa i żółciało trochę rozsypanej słomy. Stodoła wyglądała zza domu, dalej kilka tuż przy sobie rosnących lip, a jeszcze dalej, za dziedzińcem i lipami, ledwie widzialny z wysokiej góry, migotał wązki pasek Niemna, z żółtą za nim ścianą i u samego krańca widnokręgu ciemną wstęgą boru. Promienie słońca, które pochylało się już do zachodu, igrały po trawie i w gałęziach rozżarzały barwy kwiatów, a wiśnie w wielkie rubiny zmieniały. Nad tem wszystkiem, w głębokiej ciszy, dzwonił w drzewach świergot wróbli, brzmiało monotonne, basowe brzęczenie pszczół i rozbijało się morze woni, z przemagającym wszystkie inne zapachem świeżo skoszonej trawy.
Świeżo skoszoną trawę grabiami zgarniał i w małą kopicę na, dziedzińcu składał człowiek dość wysoki, bosy, w ciemnej, do kolan sięgającej kapocie i wielkiej, baraniej czapce. Ta czapka tworzyła mu jakby drugą głowę i uderzający stanowiła kontrast z resztą ubrania. Starym być musiał, czy osłabionym, bo ruchy miał powolne i przygarbione plecy. Grabie jego, nieustannie, ale powoli, posuwały się po ziemi, a od połowy ogrodu słyszeć już można było rozmowę, którą prowadził z kimś niewidzialnym, snadź za domem i płotem dziedzińca stojącym.
— Apelacya już, chwalić Boga, podana, i mucha poniesie to, co pan Korczyński w wyższej instancyi wygra! — prędko i zapalczywie mówił głos niewidzialnego człowieka.
— A ja sto razy Fabianu mówiłem, i sto-pierwszy powtórzę, że komar naje się tem, co my od pana Korczyńskiego wygramy. — Powoli i monotonnym głosem odpowiedział człowiek grabiący skoszoną trawę.