Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 138.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Czemuż to tak? — wybuchnęło zza płotu popędliwe zapytanie; — czy to Anzelm dla naszej powszechności dobra nie życzy?
— Życzę — brzmiała odpowiedź, — ale powiadam: po cudze nie sięgaj!
— A jak pokaże się, że wygon nie cudzy, tylko nasz? a Bóg mnie ubij na duszy i ciele, że pokaże się tak, a nie inaczej...
— Fabiana adwokat zbałamucił, i Fabian wierzy...
— Jeszcze ten się nie urodził, ktoby potrafił mnie zbałamucić! Do sąsiada po rozum nie pójdę, i nawet u Anzelma go nie poproszę, choć Anzelmowi jeszcze ta mądrość z głowy nie wywietrzała, co jej niegdyś od wielkich panów nabrał.
Głos niewidzialnego człowieka przybierał coraz więcej popędliwości, aż przy ostatnich słowach stał się gniewnym i zgryźliwym.
Grabiący trawę z jednostajną wciąż powolnością zaczął:
— Niechaj mi Fabian wielkimi panami oczu nie wypieka... ja ich dwadzieścia lat nie widziałem i do śmierci już pewno nie zobaczę...
— Wszystko równo. Czego się człowiek za młodu nauczy, to i na starość mruczy, — dojadał głos zza plota.
Wtem niewielki kudłaty pies z żółtą sierścią i wydłużonym jak u lisa pyskiem, który dotąd spokojnie leżał na rozrzuconej przed stajnią słomie, zerwał się i z głośnem szczekaniem ku ogrodowi poskoczył. Z ogrodu na dziedziniec wbiegła para koni, ciągnąca za sobą pług w ten sposób, że łatwo mógł zaczepić o płot albo świron i zepsuciu uledz.
— A toż co? a gdzie Janek? — na widok samopas pędzących koni żywiej przemówił Anzelm.
Ale w tejże chwili za czepiającym się już płotu pługiem przyskoczył Jan bez czapki, która w ogrodzie na trawie leżała, zaczerwieniony i zdyszany. Jednym zamachem rąk pługowi nadał właściwy kierunek, lejce podjął i konie, które głosowi jego posłuszne były jak dzieci, przed stajnią zatrzymał. W mgnieniu oka przy stryju się znalazł i za ramię go pochwycił.
— Stryjaszku! żeby stryjaszek wiedział, jakie mnie dziś szczęście spotkało...
Ręce jego drżały, głos dygotał, — w palcach ściskał kapotę starego, który z rąk grabie wypuścił.
— A toż co? Kto tam w sadzie?
Żółty pies, minąwszy pług i konie, ze szczekaniem wpadł do ogrodu.
— Mucyk! — rzucając stryja, wołał za nim Janek, — pójdź tu Mucyk!...
— Daj pokój, Mucyku! Kto to taki? Pani jakaś? czego ona...?
Z dłoni sobie daszek nad oczami robił i, w głąb ogrodu patrząc, usiłował rozpoznać rysy kobiety, dokoła której zwijał się, poszczekując, uspokojony już Mucyk.
Jan stryja za rękę chwycił.