Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 139.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Z Korczyna... panna Justyna... Stryj wie... ta, co to ja stryju zawsze opowiadałem... Niech stryj idzie i przywita się...
Ze zdziwieniem i prawie przerażeniem przygarbiony człowiek cofnął się ku domowi.
— A toż co? — zawołał, — z Korczyna, na co? po co? dla jakiej przyczyny?
— Bardzo jej podobało się u nas, przyszła spocząć... niechże stryj idzie...
Ale stary plecami przyparł się do ściany domu.
— Na co mnie? nie pójdę... kiedy ją przywiodłeś, to idźże do niej sam...
— Kiedy mnie konie odprządz i nakarmić trzeba! — gwałtownie szeptał Jan i za obie już ręce opierającego się pociągał. — Stryjku, stryjaszku, mój mileńki! mój rodzony! proszęż iść... prędko... ona w gościnę do nas przyszła... proszę iść..!
— Waryat ty Janek, czy co? Ze wszystkiem jak u waryata oczy błyszczą... czego ty mnie tam ciągniesz?... sam idź!
— A konie! I czy to pięknie, żeby stryj sam gościa w swojej chacie nie przywitał?... Proszęż już iść... prędzej... mój rodzony!...
Bosy i przygarbiony człowiek otulał się swoją kapotą, głową w wielkiej baraniej czapce trząsł przecząco, do ściany wciąż się przypierał, ale przemoc, którą oszalały w tej chwili chłopak na nim wywierał, była widoczną. Wyrywając ręce swoje z jego dłoni, półw z gniewem wpół ze zgryzotą, zawołał:
— A puśćże już! Niechajże choć buty wdzieję! Ze wszystkiem waryat!
— Pójdzie stryj?
— A już pójdę... ale niech buty wdzieję...
Zniknął w głębi domu; Jan wpadł jeszcze do ogrodu.
— Niech panienka będzie łaskawa siądzie, zaraz stryj przyjdzie... ja konie odprzęgę...
I rzucił się ku stajni, do koni.
W dużym ogrodzie, który był zarazem owocowym, warzywnym i kwiatowym, a także łąką i pasieką, znajdowała się jedna tylko ławka, przy ścianie domu, pod dwoma oknami stojąca, z ważkiej, na dwu słupkach opartej, deski złożona, i tak długa, że dziesięć osób rzędem na niej usiąść-by mogło. Tuż przed nią wyrastał z trawy szereg sztywnych malw, a nieco na prawo, pszczoły nad błękitnemi ulami i różowemi makami brzęczały. Z tej ławki podniosła się wysoka i kształtna kobieta, z głową czarnemi warkoczami owiniętą i śniadą twarzą o rysach wydatnych, którą rzeźwiące powietrze pola oblało teraz świeżym rumieńcem. Pomiędzy malwami, sama do pysznie rozwiniętego kwiatu podobna, stała w nieśmiałej trochę postawie, a szare jej oczy zdala już wpatrywały się w zbliżającego się ku niej człowieka.
Nie był on dla niej całkiem nieznanym. Zasłyszała coś była o przeszłości jego wspólnej z przeszłością Korczyńskich, z tą przeszłością, o której teraz prawie nigdy nie wspominano w Korczynie, lecz której niestarte pamiątki tkwiły w sieroctwie Zygmunta,