Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 140.jpeg

Ta strona została przepisana.

w wiecznej żałobie jego matki, w położeniu, sposobie życia i posępności oczu p. Benedykta. Domyślała się także czegoś więcej nad przelotną znajomość, która niegdyś zachodzić musiała między tym człowiekiem a Martą.
Zblizka, pomimo ruchów ociężałych i przygarbionych pleców, mniej staro wyglądał on niż zdaleka. Z twarzy jego, o rysach ściągłych i regularnym profilu, poznać było można, że nie miał więcej nad lat pięćdziesiąt, ale była to twarz cierpiąca i zamyślona, z cerą od słońca trochę zaróżowioną, z zapadłemi policzkami i spłowiałym błękitem oczu. Ze sposobu, w jaki zbliżył się do nieznanej sobie kobiety, z ukłonu, jaki jej oddał, znać było, że dworne obyczaje nie były mu całkiem obce. Uchylił nieco baraniej czapki, lecz wnet ją znowu włożył na głowę.
— Jestem Anzelm Bohatyrowicz, — wyrzekł powolnym i monotonnym głosem, — przepraszam, że w czapce ostanę, ale taką mam głowę, która lęka się przeziębienia...
Było w nim coś obojętnego i przymuszonego, kiedy dłonią swoją dotknął ręki, którą spiesznie podała mu Justyna. Wzrokiem twarz jej omijał, a pod krótkim siwiejącym wąsem bladawe jego usta zarysowały miną surową. Jednak dwornym znowu gestem wskazał ławkę, mówiąc:
— Proszę, bardzo proszę sieść i odpocząć...
Sam w stojącej postawie pozostał i, daleko gdzieś patrząc, milczał. Pomimo usiłowań, które czynił, aby okazać się grzecznym i gościnnym, czuć w nim było dzikie boczenie się od ludzi, tudzież ukrywane, lecz niepozbyte, uczucie niechęci. Spostrzegła to Justyna i ze zmiękczeniem zaczęła:
— Przepraszam, że weszłam, ale ogród ten wydał mi się tak świeżym i pociągającym, a pan Jan tak mię uprzejmie zapraszał...
Trudno byłoby zgadnąć, czy pochwała jego zagrody, albo też poufałe nazwanie po imieniu synowca, nieco go rozpogodziło.
— Owszem — rzekł, — bardzo dziękuję... Już i nie spodziewałem się takiej promocyi, ażeby kto z Korczyna moję ubogą chatę nawiedził...
Znowu uchylił czapki.
— A jakże miewa się panna Marta Korczyńska? — zapytał.
— Często i przyjaźnie o panu wspomina, — żywo odpowiedziała Justyna.
— Być nie może! — zaprzeczył, — pani tak tylko, z łaski swojej... Tyle lat... Widziałem ja ją... będzie temu lat trzy, w kościele... u! zmieniła się, postarzała... ze wszystkiem już insza, niż była...
— Od wielu lat wujowi mojemu pomaga i ciężko pracuje, — wtrąciła Justyna.
Trochę urągliwy uśmiech po ustach mu przemknął i ciszej rzekł:
— A lękała się pracy! Ot, wszystko jedno, pracować wypadło...
Zamyślił się, długą, bladą ręką poprawił czapkę nad czołem i, daleko kędyś blademi oczami patrząc, monotonnym głosem wymówił: