Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 141.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Poranek widział kwitnącą, rumianą, a wieczór babę obaczył...
Czy ta krótka rozmowa zajęła go i ożywiła, czy też sposób wyrażenia się Justyny przypomnieniem czegoś dawno minionego pociągnął go ku niej — postąpił krok naprzód, i na ławce, dość jednak daleko od niej, usiadł.
Wtem zza węgła domu ukazał się Jan, na rozmawiających spojrzał i, nie zbliżając się, przemówił:
— Stryju, panience sad nasz bardzo się upodobał.
— Chodźże tu! — zawołał Anzelm.
Chłopak widocznie walczył z sobą.
— Kiedyż jeszcze koniom nie wszystek owies zasypałem...
— To idź i zasypuj!
A zwracając się do Justyny, znów trochę czapki uchylił:
— Bardzo kontenty jestem, że się pani mój sadek upodobał. Wszystko to pochodzi z mojego własnego sadzenia i starania. Gdyby pani dziesięć lat temu tu przyszła, o baczyłaby same rudery, badyle, śmiecie i paskudztwo...
Justyna powiedziała mu, że słyszała o jego długiej i ciężkiej chorobie.
— A... a... a... od... ko... kogo?
Zdziwił się tak, że aż jąkać się zaczął. Blade oczy jego z wytężeniem w twarzy jej utkwiły.
— Czyżby w Korczynie kto jeszcze o mnie wspo... wspo... mi...?
Machnął ręką i prędko dodał:
— A to pewno Janek pani o tem mówił... Żeby nie! Dobrze jemu zapamiętało się to niedołęztwo moje, bo ile on podtenczas biedy przecierpiał, tego i opowiedzieć trudno... A co to był za defekt, o tem jeden Pan Bóg wiedzieć może; dość, że zwalił mnie z nóg jak kłodę i dziewięć lat bezwładnym i w bolach trzymał... U doktorów radziłem się ze trzy razy, ale nie pomogli i nawet nic zepsutego w ciele mojem nie wynaleźli... Mówili, że hypochondryą mam... hypochondrykiem mnie nazywali... Duszna to podobno była choroba, więcej niżeli cielesna...
Rozgadał się i powolnym, monotonnym głosem opowiadać zaczął przebyte cierpienia. Z tego, co opowiadał, i nawet z wielu trwających jeszcze cech jego powierzchności, łatwo można było odgadnąć jednę z tych strasznych chorób nerwowych, które dla samej nauki do określenia i zwyciężenia wielce trudnemi bywają. Jakim sposobem pochwyciła ona tego człowieka prostego i tak ściśle z życiem natury spojonego, o którym Marta mawiała Justynie, że miał niegdyś postawę dębu i twarz do kwitnącego maku podobną? Widać, że on sam nieraz zapytywał siebie o to, bo w zwykły sobie sposób zamyślając się i kędyś daleko patrząc, dokończył:
— Różne na świecie bywają zdarzenia... Bywa to, że człowieka przez pole idącego szkodliwy wiatr obejmie i reumatyzmu albo innej choroby nabawi. A bywają także i insze wiatry, nie te, co po polu świszczą, ale te, co przez drogę życia cłowieka przelatują...
Potrząsł głową i znów kędyś daleko patrzył.