Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 143.jpeg

Ta strona została przepisana.

nietylko nasycenia ciała, ale i tych różnych alegancyi i przykrasek, co i niekoniecznie potrzebne, ale dla oczu miłe...
Zaśmiał się cichym, piersiowym śmiechem; przygarbione plecy prostował; nikłe iskry zlały się mu w źrenicach w spokojny i ciepły promień. Jednak w głębi tego człowieka było coś, co falą smutku, czy zniechęcenia, rychło gasiło jego wesołość. Pochylił znowu głowę, przygarbił się i powoli dodał:
— Wszystko to jest doczesność i znikomość. Nie na takie roboty człowiek patrzył, a wniwecz poszły; nie takiemi nadziejami karmił się, a najadł się trucizny... Każda rzecz na świecie jak woda przepływa, jak liść na drzewie żółknie i gnije...
Patrzył w ziemię, mówił monotonnie i coraz ciszej; można byłoby mniemać, że słowa te były pacierzem, który odmawiał od lat wielu, po wiele razy na dzień i może w nocy. Powoli jednak podniósł twarz i daleko patrzeć zaczął.
— Ale każdy ma jednostajną łaskę u Boga, i jeden więcej, drugi mniej szczęśliwości na tym świecie zażyje. Może z tego wszystkiego Janek, dzieci jego i wnuki mile korzystać będą... Do tego — dodał — każdemu gniazdo swoje miłe, a osobliwie nam...
Tu wzrok jego przesunął się po twarzy Justyny.
— Panowie to co innego — dokończył; — do wielkich miast jeżdżą, za granicami przemieszkują, różne zabawy i rozkosze mają... A dla nas co? dla nas ani Paryżów, ani honorów, ani pięknych muzyczek, ani wesołych asamblów niema. Gniazdo nasze — wszystko nasze... i dla tej przyczyny trzymamy się jego zębami i pazurami...
Justyna spuściła oczy. Było w nim znowu coś niechętnego i trochę urągliwego, kiedy słowa te wymawiał. Przytem uczula się daleko, daleko od Korczyna, — niby na jakimś zupełnie innym świecie.
Kiedy podniosła oczy, u końca dziedzińca zobaczyła wybiegającego zza góry kasztanka, a tuż za nim jechał na gniadej Jan. Konie, napojone i wykąpane w rzece, otrząsały z siebie gęste krople wody, parskając wesoło. Jan z gniadej zeskoczył, a po niejakiej chwili z wnętrza stajni zawołał:
— Antolka! Antolka!
Wołał tak na młodziutką dziewczynkę, która, w krótkiej spódnicy, w różowym kaftanie i bosa, ukazała się zza góry, niosąc na ramieniu koromysło (sądy do noszenia wody), z dwoma pełnemi wiadrami. Wysmukła i wątła, przechylała się trochę na bok pod tym ciężarem i jedno ramię, dla utrzymania równowagi, zdala od ciała trzymała.
— A co? — odkrzyknęła cienkim głosem.
— Weź kluczkę i wisień z drzewa nazdejmuj! prędzej tylko!
— Na co?
— Dla gościa.
A ciszej dodał:
— W sad popatrzaj!
Dziewczynka śpiesznie wiadra z wodą na ganku postawiła i koromysło z ramienia zdjęła, poczem, na ogród spojrzawszy, ręką twarz zasłoniła i do domu wpadła. W minutę wybiegła znowu, ale