Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 144.jpeg

Ta strona została przepisana.

już w trzewikach, i z długą, u końca zakrzywioną, tyczką w ręku. Jak sarna przez ogród, ku największej wiśni biegła, zagony przeskakując, ze wstydliwie spuszczoną głową. Ciemny warkocz aż do pasa spadał po szczupłych i gładkich jej plecach, u końca czerwoną wstążeczką związany. U początku warkocza sterczał czerwony kwiat gasztu. Podskoczyła, kluczką gałąź przechyliła i prędko wiśnie rwać zaczęła.
— Przyrodnia jego siostra — zcicha rzekł Anzelm do Justyny, — z jednej matki, nie z jednego ojca... Jaśmontówna... Jego matka, po bracie moim owdowiawszy, drugi raz za Jaśmonta poszła, i o trzy mile ztąd w Jaśmontowskiej okolicy żyła...
Siedzieli znowu na ławce, pod ścianą domu, ale dokoła nich mniej cicho i samotnie stawać się zaczynało, niż było wprzódy. W szczelinach płotu zaświecił jeszcze jeden jaskrawo różowy kaftanik, zupełnie taki sam, jak te, które miały na sobie Domuntówna i Jaśmontówna; a nad niewysokiemi deskami ukazało się czoło kobiece, oczy zaś, pod czołem tem umieszczone, przez szczelinę zaglądać musiały do wnętrza zagrody Anzelma. Po chwili, dalej nieco, wysunęła się znad płotu cała głowa mężczyzny, z krótko ostrzyżonemi włosami, sterczącemi wąsami i okrągłą różową twarzą, a w miejscu, gdzie kończyło się ogrodzenie z desek, nad nizkim płotkiem, od kilku minut już stała, niepostrzeżona dotąd przez nikogo, podstarzała kobieta, w ciemnem krótkiem ubraniu i w chustce nakształt czepka na głowie związanej. Snadź była ciekawa także zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie sąsiada, jednak stała nieruchomie, w postawie zamyślonej, z podłużną i białą twarzą, na dłoni opartą. Anzelm na ciekawych sąsiadów nie zwracał żadnej uwagi i powoli, ale z zajęciem, wypytywał Justyny o sposoby, jak zasadzają i pielęgnują drzewa owocowe we dworskim ogrodzie. Mało o tem wiedziała, gdyż ogrodem korczyńskim, z wyłącznością sobie właściwą, zajmowała się Marta.
Uśmiechnął się znowu i głową pokiwał.
— A lękała się pracy... — zcicha powtórzył.
Jan wbiegł z dziedzińca, zupełnie już widać o wyprzężonych z pługa ulubieńców i współpracowników spokojny. Pobiegł do siostry i, za ramię ją wziąwszy, do ławki pod domem stojącej prowadził; z koszykiem pełnym wiśni w ręku i z pochyloną ciągle głową, przed Justyną stanęła. Widać było, że gdyby ją brat nieco powyżej ręki nie trzymał, pierzchnęłaby wnet i schowała się gdziekolwiek. Ale wysmukła i cienka jej kibić była tak do młodej brzózki podobna, drobna schylona twarz miała tyle łagodnego wdzięku, a w oczach, które na chwilę oderwała od ziemi, błysnęła taka dziecinna ciekawość, z taką dziecinną bojaźliwością złączona — że Justyna, ruchem zupełnie instynktowym, za rękę ją pochwyciła, na ławie przy sobie posadziła i, objąwszy, w białe, ciemnemi włosami zarzucone czoło pocałowała. Daleko ognistszy rumieniec, niż ten, który oblał twarz jego siostry, wytrysnął na czoło i policzki Jana. Uszy jego nawet stanęły w ogniu. Stojąc pod sapieżanką, o pień plecami wsparty, spojrzał na niebo, na szczyty drzew, dokoła siebie,