Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 153.jpeg

Ta strona została przepisana.

Jednokonne i dwukonne pługi, na szeroko rozkraczonych włokach położone, wracały z pola; idący za niemi mężczyźni w kapotach i surdutach, w wysokich butach i bosi, w czapkach małych i zgrabnych, albo wielkich i kosmatych, pokrzykiwali na konie, zdaleka zamieniając się urywkami rozmów; z łąk albo od łanów pastewnych powracający kosarze pobłyskiwali kosami albo wznosili w powietrze zębiaste profile grabi. We wnętrzu domów huczały obracane żarna i stukały krosna. Na każdej drodze, za każdym płotem ożywał się tętent koni, które chłopcy wyprowadzali na nocną paszę. Jedne z nich biegły luzem, na innych jechały bose niedorostki, w płóciennych ubraniach i z rozweselonemi twarzami, pod usuniętemi na tył głowy daszkami starych czapek. Na każdym dziedzińcu, szczekał lub, bawiąc się z dziećmi wesoło, skomlił jakiś Mucyk, Żuczek, Bryś, Wilczek, których imiona, głośno przez dzieci wykrzykiwane, rozlegały się daleko. Pod gęstemi warzywami śmigały bure i czarne koty; butne koguty z płotów i gałęzi rzucały światu przeciągłe dobranoc; stada kaczek, powracających z rzeki, wylatywały zza góry i z krzykiem padały na trawy.
W wiśniowych gajach dziewczęta podskakiwały ku okrytym jagodami gałęziom, a w pobliżu tych miejsc cienistych niejeden pług zatrzymywał się na chwilę i niejedna kosa z brzękiem wikłała się wśród gałęzi, gdy jej właściciel pochylał głowę — niewiadomo: czy ku zerwanej wiśni, czy ku uchu dziewczyny, rumieniącemu się pod wetkniętą we włosy nogietką. Czasem, pod ścianą domu, zjawiło się kilka podstarzałych kobiet na długiej ławie, gwarząc spokojnie, z bezczynnie na kolana opuszczonemi rękami. Czasem na koniu prowadzonym do kuźni przesunęła się postać młodzieńcza, tak wysmukła i zgrabna, jakby przez natchnionego snycerza wykuta. Czasem siwowłosy starzec powoli przeszedł pod szeregiem wysokich lip... Lecz w ogólności był to rój ludzki do roju pszczół podobny, ciężko i własnoręcznie pracujący, w grubej odzieży, z grubemi rękami, z ciemną ogorzałością na twarzach i z potem na czołach, — nie ponury jednak, owszem, tu i owdzie rzucający w powietrze wybuchy śmiechów kobiecych, młodzieńczych, dziecinnych.
Pieśni, zaczynane i przerywane pracą, wzbijały się jedną i kilku notami i, milknąc tu, odzywały się owdzie, to skoczne, to tęskne, to bliżej, to dalej — aż pojedyńczy, męzki głos jakiś przetrwał wszystkie inne, i rozgłośnie, na dziedzińce i ogrody, aż na pola, rzucił strofy tej samej pieśni, którą niedawno wygwizdywał idący za pługiem Jan...

„Przy drodze, przy drodze jawor rozkwitnąwszy,
Gdzie pojedziesz, mój Jasieńku, konia osiodławszy?“

Może, śpiewałby dalej, ale około najbliższego domu powstał krzyk, zmieszany z lamentem i śmiechem. Na drodze ściśniętej pomiędzy płotami dwóch zagród ukazała się para ludzi; mężczyzna był małym, przygarbionym starcem w płóciennej, aż do stóp zapiętej kapocie, kobieta — wysoką, pleczystą dziewczyną, w ró-