Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 155.jpeg

Ta strona została przepisana.

— Pacenko przyjechał! — prędko mrugając powiekami i głosem skarżącego się dziecka powtarzał stary.
Anzelm wyprostował się i stanowczym głosem przemówił:
— Pacenko nie przyjechał i nigdy nie przyjedzie, bo już na tym świecie wcale go niema.
Bezbarwne i bezzębne usta starca otworzyły się szeroko, ale drżeć i naprzód wyrywać się przestał.
— Nie przyjechał? Pan Szymon mówi, że nie przyjechał? Chłopcy mnie zwiedli. Przybiegli i krzyczą: „Przyjechał!“ Ale czy pewno nie przyjechał?
— Nie przyjechał, — powtórzył Anzelm.
— Czy słowo uczciwości?
Anzelm z uroczystością w głosie odpowiedział:
— Słowo uczciwości!
Starzec uspokoił się zupełnie, dziewczyna wielką czerwoną rękę do Anzelma wyciągnęła.
— Dziękuję — rzekła, — bardzo dziękuję. On zawsze panu Anzelmu wierzy; kilku takich ludzi jest w okolicy, którym zawsze uwierzy... Dziaduniu — znowu nad starcem schylając się, dodała, — proszę do chaty wracać... Mleczko dziś na wieczerzę będzie i pierożki z wiśniami zrobię...
Chciała zawrócić go ku bramie zagrody, ale on uśmiechał się i z widocznę fantazyą wyprostować się usiłował.
— A... a... pan Szymon, gdzie idzie?
— Do Jana i Cecylii, — odpowiedział zapytany.
Rzekłbyś, że nagle blask słoneczny oświecił wyłysiałe czoło i wygładził zmarszczki starca. Uśmiech jego stał się szerokim, błogim; oczy usiłowały spojrzeć w górę; wskazujący palec, cienki i żółty, wzniósł do wysokości własnej głowy, i drżącym trochę, ale podniesionym, głosem mówić zaczął:
— Jan i Cecylia! Aha! Jan i Cecylia! Było to w starych czasach, w sto lat albo może jeszcze mniej po tem jak litewski naród przyjął chrześciańską wiarę, kiedy w te strony przyszła para ludzi...
Mówiłby pewno dłużej, ale Jadwiga, ręce wzdłuż spódnicy opuszczając, z szerokim uśmiechem przed Anzelmem dygnęła.
— Może panowie będą łaskawi, przy blizkości, do chaty naszej zajść...
Szafirowe jej oczy parę razy z ukosa ku Janowi zerknęły.
— Subjekcyi czynić nie chcemy, — odpowiedział Anzelm.
Ona dygnęła znowu.
— O subjekcyą bynajmniej... proszę, bardzo proszę, dziadunio kontenty będzie...
Ale Anzelmowi pilno było do celu wycieczki. Z grzecznym ukłonem i czapkę wysoko nad głową podnosząc, odszedł. Jadwiga posmutniała, dziadka wpół objęła i ze schylonemi nad nim szerokiemi plecy, ze spadającym na nie roztarganym warkoczem, wprowadziła go do zagrody, której dom, stary, ale z gankiem i czterema oknami, zaledwie był widzialny zza gęstwiny srebrnych topoli.