Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem 157.jpeg

Ta strona została przepisana.

rzywo, i z jednym tylko ogromnym dębem, który litościwie jakby zarzucał na nią szerokolistne gałęzie. Zaduch, brud, nędza tchnęły z otwartej sionki, w której ciemnawem wnętrzu pokwikiwało prosię, a blada kobieta, siedząc na ziemi, skrobała kartofle.
— To jest Ładysiowa, czyli Władysławowa chata, tego samego Ładysia, co tam stał z Fabianem i z chłopska mówił; z chłopką ożeniony, czworo dzieci ma i pewno nie więcej nad półtora morga gruntu. Wszelako — powtórzył — między nami bywa...
Istotnie, każdy mógł łatwo poznać, że rozmaicie pomiędzy nimi bywało. Takich chatek nędznych i nagich jak Ładysiowa, znajdowało się niewiele, ale i pomiędzy zamożniejszemi znać było różnicę dostatku i pomyślności. Widać było, że ziemia, jedyna podstawa, na której stały te zagrody, ulegała tu licznym i nierównym działom; że oddawna, może od wieków, pokolenia i rodziny kroiły pomiędzy sobą ten chleb święty; że w tę przepaść zieleni i kwiatów spływała obfita rosa, nietylko potu, ale i łez... Tylko drzewa odwieczne szerokiemi gałęźmi otulały zarówno dostatek i nędzę, a przyroda, miłosierna czy obojętna, zarzucała na wszystko welon rajskiej poezyi.
Anzelm opuścił okolicę, i z drogi, która w tem miejscu szybko w dół spadać zaczęła, skręcił w stronę, w której płynął niewidzialny ztąd jeszcze Niemen. Było to tak jakby z powierzchni ziemi, oblanej światłem i ciepłem słonecznem, weszli w ocieniony i chłodny korytarz. Roztworzył się przed nimi parów, tak długi, że końca jego najbystrzejsze oko dosięgnąć nie mogło, a tak głęboki, że dwie jego ściany podnosiły się nad nim jak wysokie góry.
Zrazu ściany te miały pozór nagich, piaszczystych skał, przez niewiadome siły przyrody pogiętych w niezliczone garby i jamy, wśród których gdzieniegdzie wyrastał krzak jałowcu, albo cienka sośninka pochylała się nad przepaścią. Powoli przecież żółte ich tło usiewać zaczynała roślinność coraz obfitsza, aż wybuchnęły morzem zieloności wszelkich odcieni, posypanej kwiatami wszelkich barw... Jak okiem sięgnąć, naprzód i ku górze, po stromych spadzistościach i łagodnych stokach, rosły tam olszynowe i brzozowe gaje, jasne i przezroczyste nad nieprzeniknioną gęstwiną berberysów, ożyn, dzikich porzeczek, kwitnących głogów, wilczyn, osypanych purpurowemi gronami jagód, kaliny, śnieźnemi kwiaty jak wielkiemi płatami śniegu bielejącej, — które za podścielisko swoje miały całe lasy krzaczystej lucerny, ogromnych pokrzyw, ostrą woń wyziewających piołunów, wysokich, gwiaździstych rumianków i słoneczników polnych, dzikiego chmielu, plączącego się z mnóztwem nierozwikłanych i nigdzie, zda się, początku ani końca niemającyck wiklin. Wszystko to ze stron obu i z wielkiej wysokości ogromną i w różne kształty wydymającą się falą, spadało aż ku dołowi. U samego szczytu światło słoneczne przeciągało po tej gęstwinie szeroki pas złoty, w którym delikatne olchy zdawały się drżeć z rozkoszy, a biała kora srebrniała na brzozach. Ale niżej słoneczny ten pas bladł i przygasał, i niknął zupełnie, a w głębie parowu zsuwały się stopniowo chłodne i wilgocią napojone cienie.